|
Henry Kuttner
Tryumf Łowcy
Poza mną nie ma nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. Stoję
tutaj, na szczycie wielkiej kaskady marmurowych stopni, spadającej w dół, do
holu gościnnego, a wszystkie moje żony przyozdobione wszystkimi swoimi
klejnotami czekają, bo jest to Tryumf Łowcy - mój Tryumf, Zacnego Rogera
Bellamy'ego, Łowcy. Światło połyskuje tam w dole na szklanych skrzyniach z
setkami zasuszonych głów, które zdobyłem w uczciwej walce i jestem jednym z
najpotężniejszych ludzi w Nowym Jorku. To te głowy czynią mnie potężnym. Ale
nie ma nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. Poza mną? Czy siedzi we mnie,
słuchając, drugi Zacny Roger Bellamy? Nie wiem. Może on jest jedyną rzeczywistą
cząstką mnie. Staram się, jak mogę i nie prowadzi to do niczego dobrego. Być
może Bellamy'emu, który siedzi we mnie, nie podoba się to, co robię. Ale ja
muszę to robić. Nie mogę przestać. Urodziłem się Łowcą Głów. Urodzić się nim, to
wielki zaszczyt. Któż mi nie zazdrości? Któż nie zamieniłby się ze mną, gdyby
tylko mógł? Ale nie prowadzi to wcale do niczego dobrego. Nie jestem dobry.
Słuchaj mnie, Bellamy, słuchaj mnie, jeśli w ogóle tam jesteś, ukryty głęboko w
mojej głowie. Musisz słuchać - musisz zrozumieć. Ty tam, w mojej czaszce. Teraz
i ty, każdego dnia, dosłownie każdego dnia możesz się znaleźć w szklanej skrzyni
stojącej w holu gościnnym innego Łowcy Głów, a stłoczony przed domem motłoch
cisnąć się będzie do okien, przybywać będą goście, żeby popatrzeć i zazdrościć,
i wszystkie żony stać będą przystrojone w atłasy i klejnoty. Może ty tego nie
rozumiesz, Bellamy. Powinieneś czuć się teraz wspaniale. Niepodobna, byś znał
ten realny świat, po którym ja muszę chodzić i w którym przyszło mi żyć. Sto
albo tysiąc lat temu mógł inaczej wyglądać. Ale to Dwudziesty Pierwszy Wiek. To
dzisiaj, to teraz, i nie ma już odwrotu. Nie wydaje mi się, byś rozumiał.
Widzisz, nie ma wyboru. Albo razem ze swą kolekcją kończysz w szklanej skrzyni
innego Łowcy Głów, a twoje żony i dzieci zostają wydane motłochowi, albo
umierasz śmiercią naturalną, do której jedną z dróg jest samobójstwo, twój
najstarszy syn dziedziczy twą kolekcję, a ty, wtopiony w plastykowy monument,
stajesz się nieśmiertelnym. Stajesz na zawsze w przeźroczystej plastykowej
powłoce na cokole na skraju Central Parku, jak Renway, jak stary Falconer, jak
Brennan i cała reszta. Wszyscy cię wspominają, podziwiają i zazdroszczą ci. Czy
wtedy, w tym plastyku, dalej będziesz myślał, mój Bellamy? Czy ja będę tam
myślał? Falconer był wielkim Łowcą. Nie spoczął ani na chwilę i dożył
pięćdziesięciu dwóch lat. Piękny to wiek dla Łowcy Głów. Krążą pogłoski, że sam
zadał sobie śmierć. Trudno powiedzieć. To cud, że przez pięćdziesiąt dwa lata
zachował głowę na karku. Współzawodnictwo staje się coraz trudniejsze, a
ostatnimi' czasy pojawia się coraz to więcej i więcej młodszych mężczyzn.
Słuchaj mnie, Bellamy, Bellamy tam we mnie. Czy ty kiedykolwiek naprawdę coś
rozumiałeś? Nadal uważasz, że to jeszcze cudowny czas dzieciństwa, szczenięce
lata, kiedy życie wydaje się proste? Czy kiedykolwiek byłeś przy mnie przez te
długie, bezlitosne lata, kiedy moje ciało i umysł przysposabiały się do profesji
Łowcy Głów? Wciąż jeszcze jestem młody i silny. Nigdy nie zaprzestałem treningu.
Ale najcięższymi były te pierwsze lata. Przedtem życie było cudowne. Trwało to
tylko sześć lat, sześć lat szczęścia, ciepła i miłości w haremie u boku matki,
wśród mamek i innych dzieci. Mój ojciec był wtedy bardzo dobry. Ale idylla
skończyła się, kiedy minęło mi sześć lat. Nie powinni w ogóle uczyć nas miłości,
skoro musiało to tak krótko trwać. Czy to właśnie pamiętasz, mój Bellamy, tam we
mnie? Jeśli tak, to ja ci mówię, że te czasy nie mogą już wrócić. Zresztą ty to
wiesz. Na pewno wiesz. U podstaw treningu leżało ślepe posłuszeństwo i żelazna
dyscyplina. Mój ojciec nie był już taki dobry. Nie widywałem się często z matką,
a kiedy już ją spotykałem, ona też była dla mnie inna. Niemniej jednak miałem
swoje zadośćuczynienie. Od czasu do czasu odbywały się parady, na których
motłoch wiwatował na cześć moją i ojca. Kiedy wykazywałem się szczególnymi
postępami w walce sam na sam albo w strzelaniu, albo w dżudo, chwalili mnie też
i ojciec, i instruktorzy. Było to surowo zabronione, ale moi bracia i ja
próbowaliśmy czasami zabić jeden drugiego. Instruktorzy obserwowali nas bacznie.
Wtedy nie byłem jeszcze dziedzicem. Ale stałem się nim, kiedy podczas walki
dżudo mój starszy brat upadając skręcił sobie kark. Wyglądało to na wypadek, ale
oczywiście nim nie było i od tego czasu musiałem być ostrożniejszy niż do tej
pory. Musiałem nauczyć się przebiegłości. Przez cały ten czas, cały ten trudny
czas, trwała nauka zabijania. Było to naturalne. Bez przerwy wbijali nam w
głowę, jakie to naturalne. Musieliśmy się uczyć. A dziedzic mógł być tylko
jeden... Już wtedy żyliśmy pod chmurą strachu. Gdyby mój ojciec stracił głowę,
wypędzono by nas wszystkich z posiadłości. Och nie, nie pozostalibyśmy głodni i
bez dachu nad głową. To nie do pomyślenia w tym wieku nauki. Ale nie być Łowcą
Głów! Nie stanąć jako nieśmiertelny w plastykowym monumencie wzniesionym przy
Central Parku! Czasami śnię, że jestem jednym z motłochu. Wydaje się to dziwne,
ale w tym śnie odczuwam głód. A to przecież niemożliwe. Wielkie elektrownie
zaspokajają wszystkie potrzeby świata. Maszyny syntetyzują żywność, budują domy
i dają nam wszystko, co niezbędne do życia. Nigdy nie mógłbym należeć do
motłochu, ale jeśli już byłbym kimś takim, wszedłbym do pierwszej lepszej
restauracji i wziął sobie do jedzenia z małych szafeczek ze szklanymi
drzwiczkami, co tylko dusza zapragnie. Odżywiałbym się dobrze - o wiele lepiej,
niż żywię się teraz. A jednak w tym moim śnie jestem głodny. Być może to co jem
nie zadowala ciebie, Bellamy, tam we mnie. Mnie nie zadowala, ale nie po to
jest. Moje posiłki są pożywne. Mają nieprzyjemny smak, ałe zawierają wszystkie
proteiny i minerały i witaminy niezbędne do ustawicznego podtrzymywania
najwyższej sprawności mózgu i ciała. I nie powinny być przyjemne dla
podniebienia. To nie pławienie się w rozkoszach prowadzi człowieka do
nieśmiertelności w plastyku. Przyjemność jest odczuciem osłabiającym i
zdradliwym. Bellamy tam we mnie - czy ty mnie nienawidzisz? Moje życie nie
było łatwe. Nie jest łatwym i teraz. Uparte ciało opiera się nieśmiertelnej
przyszłości, nakłania człowieka do słabości. A jak długo można mieć nadzieję na
zachowanie głowy na karku, jeśli jest się słabym? Motłoch sypia ze swoimi
żonami. Ja nigdy nawet nie pocałowałem żadnej z moich. (Czy to ty zsyłasz mi te
sny?) Moje dzieci? Tak, są moje; odpowiedzią jest sztuczne zapłodnienie. Sypiam
na twardym łożu. Czasami wdziewam włosiennicę. Pijam wyłącznie wodę. Moje
posiłki są bez smaku. Ćwiczę co dnia z moimi instruktorami, aż do skrajnego
wyczerpania. To ciężkie życie - ale w końcu staniemy, ty i ja, na zawsze w
plastykowym monumencie, a świat będzie nam zazdrościł i podziwiał nas. Umrę jako
Łowca Głów i będę nieśmiertelny. Dowód znajduje się w tych szklanych skrzyniach
tam na dole, w moim holu gościnnym. Głowy, głowy - spójrz tylko, Bellamy, ile
głów. Stratton, mój pierwszy. Zabiłem go maczetą w Central Parku. Noszę na
skroni bliznę po ranie, jaką zadał mi tamtej nocy. Nauczyłem się już działać
sprawniej. Musiałem. Za każdym razem, kiedy wchodziłem do Central Parku,
pomagały mi strach i nienawiść. Czasami w Parku jest strasznie. Chodzimy tam
tylko po zapadnięciu zmierzchu i czatujemy nierzadko przez wiele nocy, zanim
zdobędziemy jakąś głowę. Wejście do Parku jest, jak wiesz, zakazane wszystkim
prócz Łowców Głów. To nasz teren łowiecki. Jestem przebiegły, zwinny i szybki.
Wykazałem się wielką odwagą. Tam, w mrokach Parku, nasłuchując, czekając,
podchodząc, niepewny, czy zaraz nie poczuję ostrej stali przeszywającej mi
gardło, tłumiłem swoje lęki i pielęgnowałem nienawiść. W Parku nie obowiązują
żadne reguły. Broń palna, maczugi, czy noże - raz wpadłem w sidła na ludzi, sama
stal, liny i ostre kły. Ale na czas i dostatecznie szybko zrobiłem unik, dzięki
czemu zachowałem wolną prawą rękę i strzeliłem Millerowi między oczy, kiedy po
mnie przyszedł. Głowa Millera jest teraz tam, na dole. Nigdy byś nie powiedział,
że przez jego czoło przeszedł pocisk. Tanatolodzy potrafią czynić cuda. Ale
zwykle staramy się nie uszkadzać głów. Czym się tak zadręczasz, Bellamy, tam we
mnie? Jestem jednym z największych Łowców w Nowym Jorku. Ale taki ktoś musi być
przebiegły. Musi zastawiać sidła i pułapki z dużym wyprzedzeniem i to nie tylko
w Central Parku. Musi bez ustanku przydzielać zadania swoim szpiegom i trzymać
napięte nici kontaktów biegnące z każdej posiadłości w mieście. Musi wiedzieć,
kto jest potężny, a kto nie wart zachodu. Co by dało zwycięstwo nad Łowcą, który
w swym holu ma tylko kilkanaście głów? Ja mam ich setki. Do wczoraj
wyprzedzałem każdego mężczyznę z mojej grupy wiekowej. Do wczoraj byłem obiektem
zazdrości dla wszystkich, których znam, idolem motłochu, niekwestionowanym
mistrzem połowy Nowego Jorku. Połowy Nowego Jorku! Czy wiesz, ile to dla mnie
znaczyło? Co dawała mi świadomość, że moi rywale nienawidzą mnie, a jednak
uznają moją wyższość? Ty to wiesz, Bellamy. Fakt, że Wierny Jonathan Hull i
Dobry Ben Griswold na samą myśl o mnie zgrzytają zębami i że Czarny Bill Lindman
z Gwizdaczem Cowlesem policzyli swoje trofea, a potem połączyli się ze mną przez
wideofon i błagali ze łzami nienawiści i furii w oczach, żebym raczył spotkać
się z nimi w Parku i dać im szansę, której pragną - ów fakt był dla mnie
ożywczym tchnieniem. Wyśmiałem ich. Swoim śmiechem doprowadziłem Czarnego Billa
Lindmana do dzikiego szału, a potem prawie mu zazdrościłem, bo już od dawna nie
udawało mi się wpaść w taką furię. Lubię to żywiołowe popuszczenie cugli
wszystkim swoim instynktom prócz jednego - instynktu zabijania, na ślepo i bez
powodu. Mógłbym wtedy zapomnieć nawet o tobie, Bellamy, tam we mnie. Ale to
było wczoraj. A wczorajszej nocy Dobry Ben Griswold zdobył głowę. Pamiętasz,
jak się czuliśmy, ty i ja, kiedy dotarła do nas ta wiadomość? W pierwszej chwili
chciałem umrzeć, Bellamy. Potem znienawidziłem Bena, tak jak nigdy jeszcze
nikogo nie nienawidziłem, a dobrze znałem uczucie nienawiści. Nie mogłem
uwierzyć, że tego dokonał. Nie mogłem uwierzyć, c z y j ą głowę zdobył .
Powiedziałem, że to pomyłka, że na pewno zdobył głowę kogoś z motłochu. Ale
wiedziałem, że okłamuję sam siebie. Nikt nie łaszczy się na nikczemną głowę. One
nie mają żadnej wartości. Potem wmawiałem sobie, że to nie może być głowa
Wiernego Jonathana Hulla. Nie może być. Na pewno nie jest. Bo Hull był potężny.
W jego holu znajdowało się prawie tyle samo głów co w moim. Gdyby Griswold miał
zagarnąć je wszystkie, stałby się potężniejszy ode mnie. Ta myśl napawała mnie
czymś, czego nie potrafiłem znieść. Przywdziałem czapkę mego stanu z tyloma
dzwoneczkami, ile głów zdobyłem, i wyszedłem zobaczyć. To była prawda, Bellamy.
Opróżniano posiadłość Jonathana Hulla. Tłum wlewał się do środka i wylewał
stamtąd, żony i dzieci Hulla wychodziły małymi, cichymi grupkami. Żony nie
sprawiały wrażenia nieszczęśliwych, ale chłopcy tak. (Dziewczynki oddaje się
motłochowi zaraz po urodzeniu; są bezwartościowe.) Obserwowałem przez chwilę
tych chłopców. Wszyscy byli zrozpaczeni i rozdrażnieni. Jeden miał blisko
szesnaście lat, był dużym, zwinnym wyrostkiem kończącym już chyba trening.
Pewnego dnia mogę go spotkać w Parku. Wszyscy pozostali chłopcy byli za młodzi.
Teraz kiedy ich trening uległ przerwaniu, nigdy nie ważą się wejść do Parku. To
dlatego oczywiście nikt z motłochu nigdy nie zostaje Łowcą. Przeistoczenie
dziecka z królika w tygrysa wymaga długich lat morderczego treningu. W Central
Parku szanse na przeżycie mają tylko tygrysy. Zajrzałem przez okno domu
Wiernego Jonathana. Ujrzałem puste szklane skrzynie w holu gościnnym. A więc nie
jest to senny koszmar ani łgarstwo, że zagarnął je Griswold, powiedziałem sobie,
zagarnął je, a razem z nimi głowę Wiernego Jonathana. Wszedłem w bramę i
zaciskając pięści biłem głową w mur i jęczałem z pogardy dla samego siebie.
Wcale nie byłem dobry. Nienawidziłem siebie i nienawidziłem też Griswolda.
Wkrótce pozostała tylko ta druga nienawiść. Wiedziałem już, co muszę uczynić.
Dzisiaj, pomyślałem, on stoi tam, gdzie ja stałem wczoraj. Zdesperowani ludzie
będą go przekonywać, będą błagać, będą rzucać mu wyzwania próbując wszystkich
znanych sobie sposobów, by ściągnąć go dzisiejszej nocy do Parku. Ale ja jestem
chytry. Planuję daleko naprzód. Mam sieci ; zarzucone na posiadłość każdego
Łowcy w mieście, krzyżujące się z ich własnymi sieciami. Główną rolę odgrywała
tutaj jedna z moich żon, Nelda. Dawno już zauważyłem, że zaczyna odnosić się do
mnie z niechęcią. Nigdy się nie dowiedziałem, co było tego powodem. Podsycałem
tę niechęć, dopóki nie przerodziła się w nienawiść. Zadbałem też, żeby Griswold
się o tym dowiedział. To właśnie dzięki takim fortelom stałem się tak potężny,
jakim wówczas byłem - i jeszcze będę, na pewno jeszcze będę. Naciągnąłem na
dłoń specjalną rękawicę (nie poznałbyś, że to rękawica), podszedłem do mojego
wideofonu i zatelefonowałem do Dobrego Bena Griswolda. Pojawił się uśmiechnięty
na ekranie. - Wyzywam cię, Ben - powiedziałem. - Dziś wieczór o dziewiątej w
Parku, przy karuzeli. Wyśmiał mnie. Był wysokim, potężnie umięśnionym mężczyzną
o byczym karku. Spojrzałem na jego kark. - Czekałem na twój telefon, Roger -
powiedział. - Dziś wieczór o dziewiątej - powtórzyłem. Znowu wybuchnął
śmiechem. - Ani myślę, Roger - odparł. - Po jakie licho miałbym ryzykować głowę?
- Jesteś tchórzem. - Pewnie, że jestem tchórzem - przyznał wciąż się
uśmiechając - kiedy nie ma nic do zyskania, a wszystko do stracenia. Czy byłem
tchórzem zeszłej nocy, kiedy zdobywałem głowę Hulla? Od dawna miałem go na oku,
Roger. Przyznaję, obawiałem się, że dopadniesz go pierwszy. A tak nawiasem
mówiąc, dlaczego tego nie zrobiłeś? - To o twoją głowę mi chodzi, Ben. - Dziś
wieczorem nic z tego - powiedział. - I jeszcze nieprędko. Teraz długo nie będę
zaglądał do Parku. Będę zbyt zajęty. Tak czy inaczej, daleko ci teraz do mnie,
Roger. Ile masz głów? Wiedział, niech go piekło pochłonie, o ile mnie teraz
wyprzedza. Pozwoliłem nienawiści wykrzywić mą twarz. - Dziś wieczorem o
dziewiątej w Parku - powiedziałem. - Przy karuzeli. Bo inaczej utwierdzisz mnie
w przekonaniu, że się boisz. - Pocałuj mnie gdzieś, Roger - zadrwił ze mnie.
Dziś wieczorem prowadzę paradę. Popatrz sobie na mnie, jeśli chcesz... ale
myśleć o mnie będziesz. Nic na to nie poradzisz. - Ty świnio, ty parszywa,
tchórzliwa świnio. Roześmiał się; szydził ze mnie, prowokował, tak jak ja
wielokrotnie czyniłem to wobec innych. Nie musiałem udawać gniewu. Miałem
nieodpartą ochotę sięgnąć w ekran i zacisnąć palce na jego gardle. Dobrze było
poczuć niepohamowaną wściekłość. Bardzo dobrze. Pozwalałem jej narastać do
punktu, w którym wydała mi się wystarczająco wielka. Pozwalałem mu się śmiać i
czerpałem z tego przyjemność. I wtedy uczyniłem wreszcie to, co sobie
zaplanowałem. We właściwym momencie, kiedy mogło to już wyglądać przekonywająco,
świadomie dałem upust furii i rąbnąłem pięścią w ekran monitora. Roztrzaskał
się. Twarz Griswolda rozleciała się na kawałki; ten widok przypadł mi nawet do
gustu. Połączenie zostało oczywiście przerwane. Ale wiedziałem, że wkrótce
Griswold zgłosi się ponownie. Zsunąłem z dłoni rękawicę ochronną i wezwałem
sługę, co do którego byłem pewien, że mogę mu zaufać. (Jest kryminalistą;
ochraniam go. Jeśli umrę, on też umrze i dobrze o tym wie.) Zabandażował mi
nieuszkodzoną prawą dłoń i pouczyłem go, co ma powiedzieć reszcie służby.
Wiedziałem, że wieść ta dotrze szybko do Neldy przebywającej w haremie i że nie
minie godzina, jak usłyszy ją Griswold. Karmiłem gniew. Przez cały dzień,
ćwicząc pod kierunkiem moich instruktorów w sali gimnastycznej, trzymałem
maczetę i pistolet tylko w lewej ręce. Demonstracyjnie dawałem po sobie poznać,
że dochodzę do stadium dzikiej furii, szału zabijania, który ogarnia nas, kiedy
czujemy, że doznaliśmy zbyt wielkiej porażki. Porażka tego rodzaju może mieć
tylko jedną z dwóch konsekwencji. Tą drugą jest samobójstwo. Nie ryzykujesz
wtedy niczego i masz pewność, że twe ciało stanie na obrzeżach Parku zalane w
plastykowy monument. Ale czasami do głosu dochodzi nienawiść i wypiera wszelki
strach. Łowca staje się wtedy szalonym berserkerem, i pomimo że czyni go to
bardziej niebezpiecznym, stanowi wówczas łatwą zdobycz - zapomina o ostrożności.
To niebezpieczeństwo dotyczyło również mnie, bo łatwo oddać się tego rodzaju
zapomnieniu. A to najlepsza droga do skazania się na zapomnienie. Tak więc
rzuciłem Griswoldowi przynętę. Ale trzeba było czegoś więcej niż sama przynęta,
żeby go sprowokować, skoro uważał, że podjęcie takiego ryzyka nie przyniesie mu
żadnego zysku. Rozpuściłem więc pewne pogłoski. Były to bardzo wiarygodne
pogłoski. Z mojego poduszczenia rozniosło się pocztą pantoflową, że Czarny Bill
Lindman i Gwizdacz Cowles, tak samo jak ja zdesperowani tryumfem, jaki odniósł
nad nami Griswold, wyzwali jeden drugiego na spotkanie tej nocy w Parku. Tylko
jeden mógł wyjść z tego żywy, ale ten jeden zostałby mistrzem Nowego Jorku w
kategorii obejmującej naszą grupę wiekową. (Był jeszcze, ma się rozumieć, Stary
Murdoch ze swą słynną, gromadzoną przez całe życie kolekcją. Rywalizacja na tak
wysokim poziomie prowadzona była jednak tylko między nami.) Spodziewałem się,
że zasłyszawszy te pogłoski Griswold zacznie działać. Takich wiadomości nie
sposób sprawdzić. Człowiek rzadko rozgłasza otwarcie, że udaje się do Parku. Z
tego, co wiedziałem, mogła to być nawet prawda. A z tego, co wiedział Griswold,
jego przewaga znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, zanim zdąży się
nacieszyć swoim Tryumfem. Oczywiście niebezpieczeństwo groziłoby mu również i
wtedy, gdyby wyszedł bronić swego zwycięstwa. Lindman i Cowles są obaj dobrymi
Łowcami. Ale Griswold, jeśli nie zwietrzyłby mojego podstępu, miał szanse
odnieść jedno pewne zwycięstwo - nade mną, Zacnym Rogerem Bellamym, czekającym w
ślepej furii na umówionym miejscu spotkania z nie nadającą się do użycia w walce
prawą ręką. Czyż nie było to aż nadto oczywiste? Tak, ale ty nie znasz
Griswolda. Kiedy zapadł zmrok, przywdziałem strój myśliwski. Jest kuloodporny,
czarny, ściśle dopasowany, ale nie krępujący żadnych ruchów. Uczerniłem sobie
twarz i dłonie. Zabrałem pistolet, nóż i maczetę, której metalowe ostrze poddane
specjalnym zabiegom nie miało prawa zabłysnąć w świetle ani go odbić. Lubiłem
posługiwać się zwłaszcza maczetą. Mam silne ramiona. Uważałem, by nie używać
zabandażowanej dłoni nawet wtedy, kiedy odnosiłem wrażenie, że nikt mnie nie
obserwuje. I pamiętałem, że muszę wyglądać na bliskiego wybuchu dzikim szałem,
bo zdawałem sobie sprawę, że szpiedzy Griswolda będą mu donosić o każdym moim
ruchu. Ruszyłem w stronę Central Parku, zmierzając do wejścia, " od którego
było najbliżej do placyku z karuzelą. Do tego miejsca ludzie Griswolda mogli
mnie sobie śledzić. Ale ani kroku dalej. Ociągałem się przez chwilę przy bramie
- pamiętasz to, Bellamy, tam we mnie? Pamiętasz plastykowe monumenty, które
mijaliśmy idąc skrajem Parku? Falconer i Brennan, i inni, na zawsze
nieśmiertelni, wyprężeni dumnie niczym bogowie w przeźroczystych, wiecznych
blokach. Przeżyte wszystkie namiętności, stoczone wszystkie walki, zapewniona
nieprzemijająca chwała. Czy ty też im zazdrościłeś , Bellamy? Pamiętam, jak
oczy starego Falconera zdawały się przewiercać mnie (pogardliwie). Liczba głów,
które zdobył, jest wyryta na cokole jego monumentu, a był bardzo wielkim
człowiekiem. Zaczekaj, pomyślałem. Ja też stanę w plastyku. Zdobędę więcej głów,
niż udało się to tobie, Falconer, a dzień w którym tego dokonam, będzie zarazem
dniem, w którym będę mógł złożyć to brzemię... Ledwie skrył mnie głęboki mrok
panujący w bramie, zsunąłem szybko bandaż z prawej dłoni. Wydobyłem swój czarny
nóż i trzymając się tuż przy murze zacząłem przesuwać się szybko w kierunku
małej furtki, do której jest najbliżej z posiadłości Griswolda: Nie miałem
oczywiście najmniejszego zamiaru zbliżać się do okolic placyku z karuzelą.
Griswold będzie się śpieszył, żeby mnie dopaść i szybko się stąd ulotnić, a
przez ten pośpiech przestanie być może myśleć. Griswold nigdy nie był dobry w
myśleniu. Stawiałem wszystko na jedną kartę zakładając, że wybierze najkrótszą
trasę. Czekałem z uczuciem wielkiego osamotnienia rozkoszując się tą
samotnością. Trudno było podsycać w sobie złość. W ciemnościach szeptały drzewa.
Za Long Island, znad Atlantyku wschodził księżyc. Wyobraziłem sobie, jak zalewa
swym blaskiem Cieśninę i miasto. Będzie dalej tak wschodził, kiedy ja dawno już
nie będę żył. Będzie połyskiwał na moim monumencie i oblewał mą twarz zimnym
blaskiem, kiedy ja i ty, Bellamy, będziemy już dawno spoczywać w pokoju, kiedy
nasza długa wojna między sobą dawno już dobiegnie końca. I wtedy usłyszałem
nadchodzącego Griswolda. Spróbowałem opróżnić swój umysł ze wszystkiego prócz
żądzy zabijania. Do tego właśnie, od chwili kiedy ukończyłem sześć lat,
przysposabiane były w takim znoju moje ciało i umysł. Odetchnąłem kilka razy
głęboko. Jak zawsze usiłował narosnąć we mnie paniczny, paraliżujący strach.
Strach i coś jeszcze. Coś czającego się we mnie - to ty, Bellamy? - co
podpowiada, że tak naprawdę, to ja wcale nie chcę zabijać. W tym momencie
Griswold znalazł się w zasięgu mego wzroku i znajoma, nienażarta nienawiść
doprowadziła wszystko z powrotem do normy. Nie pamiętam wiele z samej walki.
Wszystko, zdawało się, zaszło w pojedynczym epizodzie, w którym czas stanął w
miejscu, chociaż przypuszczam, że w rzeczywistości trwało dość długo. Był
nieufny już wtedy, gdy skręcał w furtkę. Wydawało mi się, że nie zdradza mnie
najmniejszy szmer, ale on słuch miał wyostrzony i uskoczył w samą porę, by
uniknąć mego pierwszego strzału, który powinien z miejsca rozstrzygnąć sprawę.
Tym razem nie były to podchody, lecz twarda, szybka i fachowa walka. Obaj
mieliśmy na sobie kuloodporną odzież, ale obaj byliśmy już ranni, zanim udało
nam się zbliżyć do siebie na tyle, by próbować sięgnąć nawzajem swych głów
stalą. Griswold wolał szablę, a była ona dłuższa od mojej maczety. Mimo to walka
była wyrównana. Musieliśmy walczyć szybko, bo hałas mógł tu ściągnąć innych
Łowców, jeśli tacy wałęsali się tej nocy po Parku. Ale w końcu zabiłem go.
Odciąłem mu głowę. Księżyc nie wyłonił się jeszcze całkiem zza wysokich
budynków po drugiej stronie Parku i noc była młoda. Wychodząc z głową Griswolda
podniosłem wzrok na spokojne, dumne twarze nieśmiertelnych stojących wzdłuż
obrzeża Parku. Wezwałem samochód. W ciągu kilku minut byłem już z moim trofeum
z powrotem w swojej posiadłości. Zanim dopuściłem do siebie chirurgów,
dopilnowałem, by głowę zabrano do laboratorium do przyspieszonej obróbki, bardzo
szybkiego spreparowania. I rozesłałem zaproszenia na uroczystość święcenia
Tryumfu, która miała się odbyć o północy. Gdy leżałem na stole, a chirurdzy
przemywali i opatrywali moje rany, wieść rozchodziła się już po mieście lotem
błyskawicy. Moja służba była w posiadłości Griswolda i przenosiła jego zbiory do
mego holu gościnnego, ustawiała dodatkowe skrzynie, które miały pomieścić
wszystkie moje trofea, wszystkie trofea Wiernego Jonathana Hulla, jak również
wszystkie Griswolda. Będę najpotężniejszym człowiekiem w Nowym Jorku, zaraz po
takich mistrzach, jak stary Murdoch i jeden czy dwóch innych. Cała moja grupa
wiekowa i ta o szczebel starsza, będą szalały z zazdrości i nienawiści.
Pomyślałem o Lindmanie i Cowlesie, i roześmiałem się tryumfalnie. Wtedy
myślałem, że to tryumf... wtedy. Stoję teraz u szczytu schodów patrząc w dół na
światła i jasność, na rząd po rzędzie trofeów, na moje żony całe w klejnotach.
Służący podbiegają do wielkich podwoi z brązu i odmykają je z wysiłkiem. Co
ukaże się za nimi? Tłum gości, wielkich Łowców przybywających złożyć hołd Łowcy
większemu niż oni? Albo... przypuśćmy, że na mój Tryumf nie przyszedł dosłownie
nikt? Brązowe wierzeje zaczynają się rozchylać. Ale tam, za nimi nie będzie
nikogo. Nie mogę być jeszcze tego pewien, ale wiem to, jestem pewien. Ten
strach, który nie opuszcza Łowcy nigdy, z wyjątkiem jego ostatniego i
największego tryumfu, jest teraz ze mną. Przypuśćmy, że kiedy ja tej nocy
podchodziłem Griswolda, jakiś inny Łowca zasadził się na grubszego zwierza?
Przypuśćmy, że ktoś zdobył głowę starego Murdocha? Przypuśćmy, że tej nocy w
Nowym Jorku jeszcze ktoś inny świętuje swój Tryumf, większy od mojego? Strach
dusi mnie za gardło. Przegrałem. Zakasował mnie jakiś inny Łowca. Nie jestem
dobry... Nie. Nie! Słuchaj. Słuchaj, jak wywrzaskują moje imię! Popatrz,
popatrz na nich, jak wlewają się do środka przez otwarte wierzeje, są wszyscy
wielcy Łowcy ze swymi skrzącymi się od klejnotów kobietami, walą zbitą ciżbą, by
zapełnić roztaczający się pode mną, jasno oświetlony hol gościnny. Mój strach
był przedwczesny. Mimo wszystko byłem tej nocy jedynym Łowcą w Parku. A więc
zwyciężyłem i to mój Tryumf. Stoją tam, pośród połyskujących szklanych skrzyń z
twarzami zwróconymi w górę, na mnie, z twarzami wyrażającymi podziw, zazdrość.
Jest tam i Lindman. Jest Cowles. Potrafię bez trudu czytać z ich twarzy. Nie
mogą się już doczekać, kiedy dopadną mnie samego dzisiejszej nocy i wyzwą na
pojedynek w Parku. Wszyscy wyciągają do mnie ramiona w geście pozdrowienia.
Skandują moje imię. Bellamy tam we mnie - słuchaj! - To nasz Tryumf. Nigdy nam
go nie odbiorą. Przywołuję skinieniem sługę. Wręcza mi przygotowaną zawczasu,
napełnioną już szklanicę. Teraz spoglądam z góry na Łowców z Nowego Jorku -
spoglądam na nich z wyżyn swojego Tryumfu - i wznoszę ku nim mój puchar. Piję.
Łowcy - teraz nie możecie mnie już ograbić. Stanę w plastyku dumny, boski w
wiecznym bloku, który mnie oblewa, za mną wszystkie namiętności, za mną
wszystkie walki, moja chwała zapewniona na wieki. Trucizna działa szybko. To
tryumf. przekład : Jacek Manicki
powrót |
|