|
Henry Kuttner
Profesor opuszcza scenę
My, Hogbnowie, jesteśmy bardzo zamknięci w sobie. Ten ,
profesor z miasta mógłby o tym wiedzieć, ale skąd przylazł, choć go nikt nie
prosił. Uważam, że przynajmniej nie powinien mieć potem pretensji. U nos w
Kentucky wtykanie nosa w cudze sprawy nie należy do dobrego tonu. A, wszystko
się zaczęło od tego, jakeśmy się pozbyli młodych Haleyów za pomocą tej strzelby,
cośmy ją zmajstrowali własnym przemysłem. Tyle żeśmy tak na dobrą sprawę sami
właściwie nie wiedzieli, jak ona działa - no więc poszło od tego, jak Rafe Holey
zaczął przez okno szopy podglądać Małego Sama. A potem chodził i opowiadał że
Mały Sam ma trzy głowy czy coś w tym rodzaju.
Nie
można wierzyć w ani jedno słowo z tego, co opowiadały te chłopaki Holeyów. Trzy
głowy! Przecież to wbrew naturze, no nie? Każdy wie, że Mały Sam ma tylko dwie
głowy i nigdy nie miał więcej.
No więc skleciliśmy z
mamą coś w rodzaju strzelby i takeśmy naszpikowali tych młodych Haleyów, że aż
miło. Jak już mówiłem, samiśmy nie mogli z mamą skapować, jak to urządzenie
działa. Poszczepialiśmy do kupy kilka bateryjek, cewek, kawałków drutu i różnych
różności i to wystarczyło, żeby z Rafe'a zrobić sitko.
Według orzeczenia koronera młodzi Haleyowię zginęli nagłą śmiercią, a szeryf
Abernathy przyszedł, popił z nami samogonu i powiedział, że spierze mnie na
kwaśne jabłko. Ale co mi tam, wcale się nie przejąłem. Tyle że jakiś cholerny
reporter musiał coś wywęszyć, bo wkrótce potem zjawił się tłusty, bardzo poważny
facet i zaczął zadawać pytania.
Wujek Les siedział na
ganku, z kapeluszem no twarzy.
- Pan się lepiej
wynosi z powrotem do tego swojego miasta - powiedział wujek i znknął .
Grubas oszołomiony zajrzał pod fotel , na którym
siedział wujek .
- Ach, on tu gdzieś jest -
wyjaśniłem. - Tylko że go nie widać. Powiada, że tak
woli.
- Hmm - mruknqt Galbraith - To ile,
powiadasz, masz lat?
- Ja tam nic na ten temat
nie mówiłem
- A jak najdalej sięgasz pamięcią
?
W ogóle nie sięgam. To tylko zaśmieca
glowę.
- Fantastyczna historia - powiedział
Galbraith. - Nie przypuszczałem, że będę miał dla fundacji takie
wiadomości.
- My nie lubimy, jak nam się ktoś
wtrąca w nasze sprawy. Niech pan sobie idzie i zostawi nas w
spokoju.
- Wielkie niebo! - spojrzał przez poręcz
ganku i zobaczył naszą strzelbę. - A to co znów
takiego?
- A, takie coś -
wyjaśniłem.
- A do czego to
służy?
- Do różnych
rzeczy.
- O, a mogę to obejrzeć?
- Proszę bardzo - odporłem. - Dam panu nawet to
urządzenie, pod warunkiem, że pan się stąd wyniesie.
Podszedł i zaczął, się przyglądać. Tata, który siedział sobie koło mnie,
podniósł się, powiedział mi, żebym się pozbył tego cholernego jankesa, i wszedł
do domu. Profesor wrócił.
- Niezwykłe! -
powiedział. - Mam pewne przygotowanie, jeśli chodzi o elektronikę, i wydaje mi
się, że macie tu bardzo osobliwą rzecz. Jaka jest zasada jej
działania?
- Jakie jest co? - spytałem. - Po
prostu robi w różnych rzeczach dziury.
-
Pociskami nie da się z tego strzelać. Tam, gdzie powinien być zamek, macie kilka
soczewek... jak, powiadasz, działa to
urządzenie?
- Nie
wiem.
- A to ty je
skonstruowałeś?
- Ja z
mamą.
I zadał mi jeszcze bardzo dużo
pytań.
- Nie wiem - powtórzyłem. - Ze strzelbą
jest taka niewygoda że trzeba ją stale ładować, więc pomyśleliśmy, że jak te
różne rzeczy poszczepiamy do kupy, to już jej nie trzeba będzie ładować. I
rzeczywiście nie trzeba.
- Czy mówiłeś poważnie,
że mógłbyś mi to dać?
- Jak pan się od nas
odczepi.
- Wiesz co - powiedział - to chyba cud.
że wy, Hogbenowie, tok długo się uchowaliście.
-
Mamy swoje sposoby.
- Teoria dotycząca mutacji
musi być słuszna. Powinniście stać się przedmiotem studiów. To jedno z
najważniejszych odkryć od czasów... - i nawijał tak dalej w kółko. Zupełnie bez
sensu.
W końcu doszedłem do wniosku, że są tylko dwa
sposoby na opanowanie sytuacji, a po tym, co powiedział szeryf Abernathy, nie
chciałem nikogo zabijać, dopóki mu się humor trochę nie poprawi. Po co robić
szum.
- A gdybym tak się wybrał z panem do Nowego
Jorku, jak pan sobie tego życzy? Zostawi pan resztę rodziny w
spokoju?
Obiecał mi tak na pól, chociaż wcale nie miał
na to ochoty. Ale ustąpił i przeżegnał się, kiedy powiedziałem, że obudzę Małego
Sama. Bardzo chciał zobaczyć Małego Sama, ale mu wytłumaczyłem, że nic dobrego z
tego nie wyniknie. Mały Sam i tak nie pojedzie do Nowego
Jorku.
Musi siedzieć w swoim pojemniku, bo inaczej by
się bardzo rozchorował.
Tak czy siak, profesor był
całkiem zadowolony i sobie poszedł, jak mu obiecałem, że nazajutrz rano spotkam
się z nim w mieście. Na samą myśl o tym robiło mi się mdło, mówię wam. Nie
rozstawałem się z rodziną na dłużej niż na jedną noc od czasów tej awantury,
jaka wybuchła jeszcze w starym kraju, skąd musieliśmy się wynosić naprawdę w
pośpiechu.
Pojechaliśmy wtedy do Holandii, o ile
pamiętam. Mama na zawsze zachowała w sercu faceta, który nam pomógł opuścić
Londyn. Na jego cześć nazwala Małego Sama.
Zapomniałem
już, jak on się nazywał ...Gwynn czy Stuart, czy Pepys - wszystko mi się myli,
jak usiłuję sięgnąć pamięcią dalej niż do wojny Północy z
Południem.
Tego wieczoru wszyscy się kłócili. Tato był
niewidzialny, więc mama myślała, że nadużył samogonu, ale szybko zmiękła i dała
mu gąsiorek. Wszyscy mi mówili, żebym pilnował własnego
nosa.
- Ten profesorek jest bardzo mądry -
powiedziała mama. - Wszyscy profesorowie są tacy. I nie dokuczaj mu , bo
oberwiesz ode mnie.
- Będę grzeczny, mamusiu -
obiecałem. Tata zdzielił mnie przez łeb, bardzo zresztą nie fair, bo go przecież
nie widziałem.
- A to, żebyś pamiętał, co się do
ciebie mówi - dodał .
- My jesteśmy prości ludzie
- burczał pod nosem wujek Les. - Jeszcze nigdy nic dobrego nie wynikło z tego,
jak człowiek usiłuje przeskoczyć samego siebie.
-
Ale słowo daję że ja nic takiego nie miałem na myśli - broniłem się. - Uważałem
tylko...
- Już ty nie kuś licha - powiedziało
mama i właśnie w tej chwili usłyszeliśmy, jak się dziadek poruszył na strychu.
Czasami nie drgnie i przez miesiąc, ale dziś był jakoś dziwnie ożywiony. No więc
naturalnie poszliśmy na górę zobaczyć, o co mu chodzi.
Mówił o profesorze.
- To jakiś cudzoziemiec, co?
Niech to wszyscy diabli. Za dobry byłem i dlatego teraz mam koło siebie kupę
idiotów! Jeden Saunk, co ma trochę oleju w glowie, ale niech mnie dunder
świśnie, jeśli to nie najgorszy osioł z was
wszystkich.
Przestępowałem z nogi na nogę i mruczałem
coś pod nosem, a to dlatego, że nie lubiłem patrzeć wprost na dziadka. Ale on
nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, tylko pieklił się dalej
:
- To co, wybierasz się do Nowego Jorku, tak? Do
stu piorunów, już zapomniałeś, jak unikaliśmy Londynu i Amsterdamu, i Nieuw
Amsterdamu ze strachu, że nas będą pytać? Zaprawdę, czy chcesz, aby cię
pokazywali na jarmarkach jak małpę w klatce? Zresztą to wcale nie jest
największe niebezpieczeństwo.
Dziadek jest najstarszy
z nas i czasem, jak zaczyna mówić, mylą mu się wszystkie możliwe języki. Język,
którego się człowiek nauczy w dzieciństwie, zostaje mu już jakoś na całe życie.
Jedno, co trzeba dziadkowi przyznać, to, że kląć potrafi jak
nikt.
- Bzdura - powiedziałem. Po prostu chciałem
pomóc.
- Ty głupi smarkaczu - rzekł dziadek. - To
wszystko twoja wina, żeby cię pokręciło. Po coś zbudował to piekielne
urządzenie, które wybiło całe plemię Hateyów? Gdyby nie ono, nigdy by się ten
uczony tutaj nie pokazał.
- To jest profesor -
wyjaśniłem. - Nazywa się Thomas Galbroith.
-
Wiem. Podłączyłem się do jego myśli przez umysł Małego Sama. Niebezpieczny facet
. Jak każdy uczony. Może z wyjątkiem Rogeta Bacona, a i jego musiałem
przekupić... ale Roger to byt człowiek wyjątkowy. Posłuchaj! Żadne z was nie
pojedzie do Nowego Jorku. Jak już raz opuścimy to schronienie i wezmą nas na
spytki, jesteśmy zgubieni. Ta banda rozerwie nas na sztuki. Nawet twoje
zwariowane loty cię nie uratują, słyszysz mnie,
Lesterze?
- Ale co mamy robić - zapytała
mama.
- Do diabła! - odezwał się tata. - Już ja
załatwię tego profesorka. Wrzucę go do studni.
-
Aha, żeby zepsul całą wodę? - zaskrzeczała mama. - Tylko spróbuj
!
- Co za podłe nasienie wydałem na świat! -
powiedział dziadek, wściekły jak wszyscy diabli. - Czyż nie obiecywaliście
szeryfowi, że nie będzie więcej zabójstw... przynajmniej przez jakiś czas? Czy
słowo Hogbena już nic nie znaczy? Dwie rzeczy były od wieków dla nas święte:
nasza tajemnica przed światem i honor Hogbenów. Zabijcie tylko tego Galbraitha,
a odpowiecie za to przede mną !
Wszyscy zrobiliśmy się
biali jak ściana. Mały Sam obudził się i zaczął
piszczeć.
- Ale co robić? - zaniepokoił się wujek
Les.
- Nasza tajemnica to rzecz święta -
powiedział dziadek. - Róbcie, co tam które może, byleby bez zabijania .Rozważę
tę sprawę.
Wydawało się, że szykuje się do snu, ale z
dziadkiem to nigdy nie wiadomo.
Nazajutrz rzeczywiście
spotkałem się w mieście z Galbraithem, owszem, ale przedtem natknąłem się na
ulicy na szeryfa Abernathy'ego, który spojrzał na mnie spode
łba.
- Nie radzę ci szukać guza, Sounk - powiedział. -
Słuchaj dobrze, co ci mówię. - Było to bardzo
krępujące.
W każdym razie zobaczyłem się z Golbroithem
i powiedziałem mu, że dziadek mi nie pozwala jechać do Nowego Jorku. Profesor
nie byt z tego specjalnie zadowolony, ale widział, że nic nie
poradzi.
Jego pokój w hotelu wypełniały różne naukowe
aparaty , trochę to w sumie było przerażojące. Miał tę naszą strzelbę pod ręką,
ale nie widziałem, żeby coś w niej zmienił. Zaczął mnie
przekonywać.
- Szkoda słów - powiedziałem. - Nie
opuszczamy wzgórz. Wczoraj gadałem głupstwa, i
tyle.
- Posłuchaj,- Saunk. Rozpytywałem o was,
Hogbenów, tu w okolicy, ale niewiele się dowiedziałem. Tutejsi ludzie trzymoją
język za zębami. Ale i tok to, co by ewentualnie powiedzieli, potwierdzałoby
jedynie fakty. Wiem, że nasza teoria jest słuszna. Ty i twoja rodzino jesteście
mutantami i powinniście zostać poddani
badaniom.
- My nie jesteśmy żadnymi mutantami -
odparłem. - Uczeni zawsze nam przyczepiają jakieś przezwisko. Rogar Bocon
nazywał nos homunkulusami, te... tylko że...
- Co
takiego! - wykrzyknął Galbraith. - Kto taki, powiedziałeś
?
- Hm... to znaczy... to jest toki dzierżawca z
sąsiedniego okręgu - wyjaśniłem pospiesznie, ale widać było, że profesor tego
nie kupił. Zaczął się przechadzać po pokoju:
- To
nie ma najmniejszego sensu - rzekł wreszcie. - Jeżeli nie pojedziesz że mną do
Nowego Jorku, to spowodują, że fundacja przyśle tu komisję. Trzeba przeprowadzić
nad wami studia dla chwały nauki i dobra
ludzkości.
- Rany - jęknąłem. - Już ja wiem, co z
tego wyniknie. Wystawicie nas na pośmiewisko. Mały Sam by tego nie przeżył. Musi
pan nas zostawić w spokoju.
- Zostawić was w
spokoju ! Skoro wy potraficie zbudować aparat w tym rodzaju ! - Wskazał na
strzelbę. - A może mi powiesz, jak to działa - zainteresował się
nagle.
- Już panu mówiłem, że nie wiem. Po prostu
jakoś to skleciliśmy. Niech pan posłucha, profesorze, jak ludzie zaczną
przyłazić i nam się przyglądać, mogą być kłopoty. I to spore. Tak mówi
dziadek.
Galbroith pociągnął się za
nos.
- No może... a gdybyś mi tak wobec tego
odpowiedział na kilka pytań, Saunk ?
- A nie
będzie komisji ?
-
Zobaczymy.
- Nie, proszę pana ja nie
będę...
Galbraith zaczerpnął
tchu.
- Jeżeli powiesz mi to, co chciałbym
wiedzieć, nie zdradzę, gdzie jesteście.
- A ja,
myślałem, że to pańsko... jak jej tom... fundacja wie gdzie pan
przebywał
- Jasne, że wiedzą - odparł Galbroith.
- Ale nie wiedzą o was.
To mi podsunęło pewną myśl.
Oczywiście mogłem go bardzo łatwo zabić, ale wiem, że dziadek by mnie za to
zniszczył całkowicie, a poza tym byt jeszcze przecież
szeryf.
Więc powiedziałem "A niech tom" i skinąłem
głową.
O rany, ale co to były za pytania! W głowie mi
się od nich kręciło. A profesor był coraz bardziej
podniecony.
- W jakim wieku jest twój dziadek
?
- A bo ja
wiem.
- Homunkulusy... hmm... Wspominałeś, że był
kiedyś górnikiem.
- Nie, górnikiem był tata
dziadka. Wydobywali cynę, jeszcze w Anglii. Tylko że dziadek mówi, że to się
wtedy nazywała Brytania. To było w czasie takiej wielkiej zarazy, która tam
panowała. I ludzie musieli wzywać doktorów... Drudów ? Drunów
?
- Druidów?
-
Aha. Druidzi byli wtedy doktorami, mówi dziadek. - W każdym razie górnicy w
całej Kornwalii zaczęli wymierać, więc pozamykano
kopalnie.
- A co to była za zaraza
?
Powiedziałem mu tyle, ile zapamiętałem z tego, co
mówił dziadek. Profesor bardzo się podniecił i zaczął coś mówić chyba o
promieniowaniu radioaktywnym, o ile mogłem się zorientować. Jakieś straszliwe
bzdury.
- Sztuczne mutacje wywołane przez
radioaktywność?! - wykrzyknął i zrobił się czerwony na twarzy. - Twój dziadek
urodził się mutantem! Powstał nowy układ chromosomów i genów. O, Boże, przecież
wy możecie być superludźmi!
- A skąd. Jesteśmy po
prostu Hogbenami. Nic więcej.
- Mutacja
dominująca, oczywiście, dominującą. Czy wszyscy w rodzinie byli... byli jacyś...
no... dziwni ?
- No wie
pan!
- To znaczy, czy wszyscy potrafili latać
?
- Ja to jeszcze nie potrafię. Ale owszem,
myślę, że jesteśmy trochę dziwaczni. Dziadek to jest jednak mądry. Zawsze nam
mówił żebyśmy siedzieli cicho i nie rzucali się w
oczy.
- Maskowanie ochronne - powiedział
Galbraith. Wtopione w surową obyczajowość ludową odchylenia od normy łatwiej
dają się maskować. W cywilizacji nowoczesnej byłoby was widać jak na dłoni. Tu,
w tej zapadłej dziurze, jesteście praktycznie
niewidoczni.
- Tylko tata -
powiedziałem.
- O, Boże! - westchnął profesor. -
Ukrywać takie niewiarygodne naturalne możliwości... Czy wy przynajmniej wiecie,
do czego bylibyście zdolni? - nagle jego podniecenie wzrosło jeszcze bardziej i
muszę powiedzieć, że wyraz oczu Galbraitha wcale mi się nie
spodobał.
- Coś wspaniałego - powtórzył. - To
tak, jakby się natknąć na lampę Aladyna.
-
Chciałbym bardzo. żeby pan nas zostawił w spokoju - powiedziałem. - Razem ze
swoją komisją.
- Zapomnij o komisji.
Postanowiłem, że przez jakiś czas będę się tą sprawą zajmował sam. Pod
warunkiem, że mogę liczyć na twoja współpracę. To znaczy na pomoc. Możesz mi to
obiecać?
- Nie -
odparłem.
- No to przyślę z Nowego Jorku komisję
- oświadczył z tryumfem.
Przemyślałem sprawę.
- Dobrze - powiedziałem w końcu. - Co pan chce,
żebym zrobił ?
- Jeszcze nie wiem - odpowiedział
wolno. - Nie ogarnąłem jeszcze umysłem wszystkich
możliwości.
Ale był gotów ogarnąć. Widziałem to. Po
jego oczach. Stałem przy oknie i wyglądałem na ulicę. Nagle przyszła mi do głowy
pewna myśl. Uświadomiłem sobie, że nie należy zbytnio ufać profesorowi.
Podsunąłem się nieznacznie do tej naszej strzelby i dokonałem w niej kilku
niewielkich zmian.
Wiedziałem, co chcę zrobić, ale
gdyby mnie profesor zapytał, dlaczego wygiąłem ten drut czy tamten wichajster,
nie potrafiłbym odpowiedzieć. Nie mam żadnego wykształcenia. Wiedziałem tylko,
że teraz to urządzenie będzie robiło to, co ja chcę.
Profesor coś pisał w swoim małym notatniku. Podniósł wzrok i zobaczył
mnie.
- Co ty tam robisz? - chciał
wiedzieć.
- Coś tu jest chyba nie w porządku -
powiedziałem. - Musiał pan majstrować przy bateryjkach. Niech no pan teraz
spróbuje.
- Tutaj? - zapytał wystraszony. - Nie
będę potem płacił za szkody. To urządzenie musi zostać wypróbowane w specjalnych
warunkach, z zachowaniem środków ostrożności.
-
Widzi pan ten kurek na dachu? - wskazałem palcem. - Jak pan w niego wyceluje,
nie będzie żadnej szkody. Może pan stanąć tu przy oknie i
spróbować.
- A to... to nie jest niebezpieczne? -
Widziałem, że jest strasznie napalony, żeby wypróbować urządzenie. Zaczerpnął
tchu, podszedł do okna i przytknął kolbę o policzka.
Cofnąłem się. Wolałem, żeby mnie szeryf nie zobaczył.
Siedział właśnie na ławce przed składem z paszą po drugiej stronie
ulicy.
Stało się dokładnie tak, jak przewidziałem.
Galbraith pociągnął za spust, celując w kurek na dachu, a z lufy zaczęły
wylatywać świetliste koła. Rozległ się przeraźliwy hałas. Galbraith padł na
wznak i zrobiło się straszliwe zamieszanie w całym mieście ludzie zaczęli
wrzeszczeć.
Pomyślałem, że nie zawadzi, jak na chwilkę
stanę się niewidzialny. Więc się stałem.
Kiedy wpadł
szeryf Abernothy, Galbraith właśnie oglądał strzelbę. Szeryf jest człowiek
twardy, więc miał w pogotowiu pistolet i kajdanki i bardzo szybko zaczął
wyklinać profesora.
- Widziałem pana! -
wrzeszczał. - Wy, ludzie z miasta, myślicie, że tutaj możecie sobie, na wszystko
pozwolić. No to wiedzcie, że jest inaczej!
-
Saunk! - zawołał profesor rozglądając się dokoła, ale oczywiście nie mógł mnie
zobaczyć.
Wybuchła kłótnia. Szeryf Abernathy widział,
jak Galbraith strzela a przecież nie jest głupi. Wywlókł profesora na ulicę i
wtedy ja sobie grzecznie nadszedłem.
Ludzie latali
dokoła jak szaleni. Większość trzymała się za twarze.
Profesor cały czas jęczał, że nic nie rozumie.
-
Widziałem pana - mówił Abernathy. Wycelował pan z tego swojego interesu przez
okno i od tej chwili wszystkich w mieście rozbolały zęby. Niech mi pan tylko nie
mówi, że pan nic nie rozumie!
Szeryf jest bystry. Zna
nas, Hogbenów, już wystarczająco długo, żeby się nie dziwić, kiedy dzieje się
coś nie zwykłego. Wiedział też, że Galbroith jest uczonym. No więc wybuchło
wielkie zamieszanie i jak ludzie usłyszeli, co się stało, chcieli normalnie
Galbraitha zlinczować.
Ale Abernothy go zabrał. Przez
jakiś czas włóczyłem się po mieście. Widziałem, jak pastor, zakłopotany, ogląda
okna kościola. Nie mógł zrozumieć, dlaczego witraże są
gorące. Mógłbym mu to wytłumaczyć. W witrażach jest złoto, używają go do
uzyskiwania pewnego rodzaju czerwieni.
Wreszcie udałem
się do więzienia. A że bylem w dalszym ciągu niewidzialny więc zacząłem
podsłuchiwać co Galbraith mówi do szeryfa.
- To
sprawko Saunka Hogbena - upierał się profesor. - Mówię panu. że to on
zmajstrował coś przy projektorze.
- Ale ja
widziałem pana - nie ustępował Abernathy. - To pan to zrobił. Auu! - Złapał się
za szczękę. - Ale radzę panu przestać, i to szybko! Ten tłum tam na zewnątrz nie
żartuje. Polowo ludzi w mieście cierpi na ból zębów.
To znaczy że polowa ludzi w mieście miało złote
plomby.
I wtedy Golbroith powiedział cos ca mnie
specjalnie nie zdziwiło.
- Ja tu sprowadzę
komisję z Nowego Jorku, zadzwonię dziś wieczór do fundacji, oni za mnie
poręczą.
Chciał nas wszystkich wyprowadzić w pole
czułem, że o to mu chodzi.
- Albo pan wyleczy z
bólu zębów i mnie, i wszystkich innych, albo otworzę drzwi i wpuszczę ten cały
tłum, żeby pana zlinczował! - pieklił się szeryf. A potem wyszedł, żeby sobie
przyłożyć do policzka woreczek z lodem. Wymknąłem się i znów zrobiłem się
widzialny. Nadchodząc specjalnie hałasowałem, żeby mnie Galbraith usłyszał. Cały
czas stałem z głupią miną czekając, aż mnie przestanie
kląć.
- Chyba coś musiało mi się pomylić -
powiedziałem. - Ale jak trochę pomajstruję...
-
Dość tego ,twojego majstrowania! - przerwoł. - Zaczekaj chwilę! Co ty takiego
powiedziałeś? Że jak pomajstrujesz, to wyleczysz... z czego ty tych ludzi
wyleczysz ?
- Ja miałem na myśli tę strzelbę -
powiedziałem. - Wydaje mi się, że wiem, gdzie popełniłem błąd. Ona jest w tej
chwili chyba nastawiono na złoto i całe złoto w mieście teraz promieniuje czy
nagrzewa się, czy jeszcze coś tam innego.
-
Indukowana selektywna promieniotwórczość - mruknął Golbraith, co właściwie nic
nie znaczyło. - Posłuchaj, czy ten tłum tam na zewnątrz... czy oni tu często
dokonują aktów linczu ?
- Nie częściej niż raz,
dwa razy do roku - powiedziałem. - Ale w tym roku już dwa lincze mieliśmy, więc
wyczerpaliśmy limit. Chyba byłoby dobrze, gdybym mimo to zabrał pana do nas. Bez
trudu możemy pana ukryć.
- Rzeczywiście lepiej
coś zróbcie - powiedział - bo jeśli nie, to sprowadzę tę komisję z Nowego Jorku
. Nie bylibyście chyba tym zachwyceni, co ?
Jeszcze
nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak łgał i nawet mu powieka nie
drgnęła.
- Ma pan to jak w banku - zapewniłem go.
- Mogę tak podregulować nasze urządzenie, że natychmiast odetnie promieniowanie.
Tylko bym nie chciał, żeby ludzie kojarzyli to, co się
dzieje z nami, Hogbenami. My jesteśmy skromni. My nie lubimy robić wokół siebie
szumu.
Niech pan posłucha: pójdę teraz do hotelu i
podreguluję strzelbę, a pan będzie musiał tylko zebrać tych wszystkich ludzi,
których bolą zęby, w jednym miejscu i pociągnqć za
spust.
- Dobrze, ale
...
Bał się, że wynikną z tego jeszcze większe
kłopoty. Musiołem go namawiać. A że zebrany na zewnątrz tłum darł się jak
opętany, nie było to specjalnie trudne. Wreszcie poszedłem, ale wróciłem, tyle
że niewidzialny i przysłuchiwałem się temu co Galbraith mówił do
szeryfa.
Ustalili że każdy, kogo bolą zęby, stawi się
w ratuszu. A potem Abernathy miał przyprowadzić profesora, z tą strzelbą
naturalnie, i mieli ją wypróbować.
- Ale czy to
urządzenie wyleczy wszystkich z bólu zębów? - chciał wiedzieć szeryf. - Na
pewno?
- Ja,.. ja jestem pewien, że
tak.
Abernathy pochwycił nutę wahania w jego
głosie.
- Lepiej niech pan to najpierw na mnie
wypróbuje. Po prostu, żeby się upewnić. Nie ufam panu.
Wyglądało na to, że nikt nikomu nie ufa.
Powędrowałem
z powrotem do hotelu i przestawiłem strzelbę. I wtedy właśnie wpadłem w
tarapaty. Moja niewidzialność zaczynało już prześwitywać. Takie są właśnie
kłopoty wynikające z tego, że się nie jest całkiem
dorosłym.
Jak będę o kilkaset lat starszy, będę mógł
pozostawać niewidzialny tak długo jak zechcę. Ale jeszcze nie opanowałem tej
sztuki na dobre. Chodziło o to, że potrzebna mi była pomoc, bo musiałem coś
zrobić, a nie mogłem tego zrobić na oczach
innych.
Wlazłem na dach i zawołałem Małego Sama. Jak
tylko się podłączyłem do jego świadomości, spowodowałem, że nawiązał kontakt z
tatą i wujkiem Lesem. Po chwili sfrunął z nieba wujek Les, ale ciężko mu to
szło, bo dźwigał tatę. Tato klął jak wszyscy diabli, bo po drodze ścigał ich
jastrząb .
- Nikt nos nie widział - powiedział
wujek Les. Tak mi się w każdym razie wydaje.
- Tu
w mieście, ludzie mają głowy przygięte własnymi kłopotami - zapewniłem go. -
Potrzebna mi jest pomoc. Ten profesor wezwie tu swoją komisję i zaczną badania
nad nami, niezależnie od jego obietnic.
- W tej
sytuacji niewiele da się zrobić - powiedział tata. - Nie możemy zabić tego
faceta. Dziadek nie kazał
Wtedy wyłuszczyłem im swój
pomysł. Tata będąc nie widzialny mógł się tego podjąć z łatwością. Zrobiliśmy
sobie na dachu takie małe miejsce przez które wszystko było widać, i zajrzeliśmy
do pokoju Galbraitha.
I w samą porę. Szeryf stał z
wyciągniętym pistoletem i czekał, a profesor blady jak ściana, mierzył ze
strzelby w Abernathy'ego. Wypaliła bez kopnięcia.
Galbraith pociągnął za spust, wyskoczyło czerwone kółko światła, i to wszystko.
Tyle że szeryf otworzył usta i przełknął.
- A
jednak pan nie oszukiwał! Przestało mnie boleć!
Galbrait, zlany potem, robił dobrą minę do złej
gry.
- Mówiłem, że to urządzenie jest niezawodne
- powiedzioł. - Naturalnie. Mówiłem.
- Idziemy do
ratusza. Wszyscy czekają. Lepiej niech pan i tamtych wyleczy, bo może być z
panem źle.
Wyszli. Tata wymknął się za nimi o wujek
Les złapał mnie i pofrunęliśmy ich śladem, nisko nad dachami, tak żeby nas nikt
nie zobaczył. Po chwili zatrzymaliśmy się przed jednym z okien ratusza, skąd
mogliśmy widzieć, co
się dzieje wewnątrz.
Od
czasów tamtej wielkiej zarazy w Londynie nie widziałem tyle nieszczęścia naraz.
Ratusz był pełen ludzi, a wszystkich bolały zęby - jeden-jęk i wrzask. W pewnej
chwili wszedł Abernathy prowadząc ze sobą profesora ze strzelbą i na ich widok
krzyki jeszcze się wzmogły.
Galbraith oporł strzelbę
na podium, celując w publiczność, a w tym czasie szeryf wyciągnął pistolet i
założył mowę. Kazał się wszystkim zamknąć, to się pozbędą bólu
zębów.
Taty naturalnie nie widziałem, ale wiedziałem,
że stoi na podium. Coś dziwnego zaczęło się dziać ze
strzelbą.
Nikt oprócz mnie tego nie zauważył, a ja nie
spuszczałem jej z oka. Tata - oczywiście niewidzialny - dokonał kilku zmian.
Powiedziałem mu, co ma robić, ale on sam wiedział nie gorzej ode mnie, więc już
po chwili nosze urządzenie było ustawione tak, jak sobie tego
życzyliśmy.
To, co się zaczęło dziać zaraz potem, było
wstrząsające.
Galbraith wycelował w tłum i pociągnął
za spust - wyleciały świetliste koła, tym razem żółte. Powiedziałem tacie, że ma
tak ustawić zasięg rażenia strzelby, żeby nikt poza ratuszem nie został
poszkodowany. Ale wewnątrz...
Co do bólu zębów, to
sprawa rzeczywiście została załatwiona. Trudno, żeby kogoś bolała złota plomba,
jak jej nie ma.
Nasze urządzenie było teraz ustawione
w ten sposób, że działało na wszystko, co nieżywe. Tata wyregulował zasięg
akurat dobrze .Nagle poszły wszystkie krzesła i część żyrandola. Publika, zbita
w gromadę, też nieźle oberwała : Jaffe'owi Kulasowi wyleciało szklane oko. Ci,
co mieli sztuczne zęby, też je potracili. A zarazem wszystkich jakby trochę
przystrzygło. No i zostali bez ubrania. Buty przecież nie są żywe, tak samo
spodnie, koszule czy sukienki.
W okamgnieniu wszyscy
stali goli jak ich Pan Bóg stworzy!. Ale, do licha, przecież pozbyli się bólu
zębów, no nie?
W godzinę później spotkaliśmy się w domu wszyscy, z
wyjątkiem wujka Lesa, kiedy nagle otworzyły się drzwi i wpadł wujek, ciągnąc za
sobą potykającego się profesora. Galbraith był wykończony - padł na krzesło
zasapany, niespokojnie oglądając się na drzwi.
-
Zabawna rzecz się stała - powiedział wujek Les. - Lecę sobie za miastem a tu
patrzę: profesor ucieka co sił w nogach przed wielkim tłumem. Niektórzy z tych
ludzi byli pozawijani w prześcieradła, ale tylko niektórzy. No to go wziąłem i
przyniosłem tutaj, tak, jak sobie tego życzył. - Wujek Les mrugnął do
mnie.
- Oooch! - jęknął Galbroith. - Aaach . Czy
są już blisko?
Mama podeszła do
drzwi.
- Widzę dużo latarek, wspinają się pod
górę - powiedziała. - Nie wygląda to dobrze.
Profesor
spojrzał na mnie spode łba.
- Powiedziałeś, że
możesz mnie ukryć! Ukryj mnie szybko! To wszystko twoja
wina.
- Bzdura -
odparłem.
- Ukryjesz mnie albo... - wrzasnął -
...albo sprowadzę tę komisję!
- Zgoda. Ale jeżeli
ukryjemy pana w bezpiecznym miejscu, to czy zapomni pan o tej swojej komisji i
zostawi nas w spokoju?
Profesor
obiecał.
- Chwileczkę. - Poszedłem na strych
zobaczyć się z dziadkiem.
Akurat nie
spał.
- No i co zrobimy z tym fantem, dziadku? -
spytałem.
Przez chwilę słuchał Małego
Sama.
- Ten łotr kłamie - powiedział mi bardzo
szybko. - I tak nie bacząc na dane słowo zamierza tu sprowadzić tę swoją
zakichaną komisję.
- To co? Mamy go
ukryć?
- Tak - odpowiedział dziodek. - Hogbenowie
dali słowo, więc nie będzie więcej zabijania. A ukrycie zbiega przed ścigającymi
to chyba czyn godny, nie sądzisz?
Niewykluczone, że
mrugnął przy tych słowach. Z dziadkiem nigdy nie wiadomo. No to zszedłem na dół
po drabinie. Galbraith stał przy drzwiach i obserwował zbliżające się
latarki.
Złapał mnie za
rękę.
- Saunk! Jeśli mnie nie
ukryjesz...
- Ukryjemy pana - zapewniłem go. -
Proszę za mną.
Wzięliśmy go do
piwnicy...
Kiedy wpadł do nas tłum z szeryfem
Abernathym na czele, udaliśmy głupich. Pozwoliliśmy im przeszukać dom. Mały Sam
i dziadek stali się na chwilę niewidzialni, więc nikt ich nie zauważył. No, a
profesor znikł naturalnie jak kamfora. Ukryliśmy go dobrze, tak jakeśmy mu
obiecali. To ,było kilka lat temu. Profesor ma się znakomicie. Tyle że to nie on
prowadzi badania nad nami. Czasami wyjmujemy butelkę, w którą go nabiliśmy, i
wtedy to my prowadzimy badania nad nim.
A to cholernie
mała butelka!
przekład : NN
powrót |
|