Zadzwonił telefon. Fletcher nie otwierał
oczu i udawał, że nie słyszy. Usiłował pochwycić stracony wątek dosyć
przyjemnego snu, ale natarczywe terkotanie nie dawało za wygraną. Błogi półsen
na tyle zmącił mu poczucie czasu, że odstępy między dzwonkami zdawały się
rozciągać rozkosznie w nieskończenie długie minuty. Potem znowu
dr-r-r-r-r-ryrcnn!
Zwlókł się w końcu z łóżka, półprzytomny przeparadował przez
pokój i po krótkiej utarczce z drzwiami znalazł telefon. Podniósł słuchawkę i
wymruczał coś nieartykułowanego.
- Korys - powiedział czyjś głos. - To ty?
- Pomyłka - warknął Fletcher, ale zanim zdążył odłożyć
słuchawkę, głos podjął.
- Dobrze. Przez chwilę nie mogłem uzyskać połączenia. Była jakaś
burza temporalna - przynajmniej tak się nam wydaje - chociaż niewykluczone, że
nastąpiło przesunięcie krybów. Sam wiesz, jak trudno podtrzymać taki obwód...
czemu tak długo nie odpowiadałeś?
Nastąpiła długa pauza wypełniona martwą ciszą. Fletcher,
nieprzytomny z zaspania, słaniający się na nogach, był zbyt otumaniony, by
oderwać słuchawkę od ucha.
Głos znowu się odezwał: - Nie słyszysz mnie? Dziwne. Ale teraz
słyszysz, co? No dobrze, lepiej zacznij już robić notatki do swojego referatu.
Podaję instrukcję: kup teraz akcje Transsteelu i sprzedaj je za dwa dni.
Będziesz miał z tego pieniądze na bieżące wydatki.
Cisza. Potem...
- Tak. Ale pamiętaj, żeby nie rzucać się w oczy. I jeśli tylko
możesz, wystrzegaj się felkowania sorkinów.
Cisza przedłużała się. Fletcher, pomrukując coś o idiotycznych
kawałach, odłożył słuchawkę i wrócił do łóżka, gdzie udało mu się zapaść w sen o
felkowanych sorkinach. Wyglądały jak kiszone ogórki poubierane w wesołe czerwone
kurteczki, ale ślepka miały niebieskie. Kiedy już przesunęły się kryby - a były
to pająkowate stworzenia baraszkujące niczym lemingi po plażach - Fletcher
obudził się z bólem głowy i umiarkowanym kacem. Przeklinając w myślach swoją
wyobraźnię poczłapał na chwiejących się nogach do łazienki i ocucił się pod
chłodnym prysznicem. Ogolił się, przyrządził sobie prowizoryczne śniadanko i
zabrał się do lektury porannej gazety. Wpadło mu w oko, że akcje Transsteelu
stoją po 28,25.
Pojechał do agencji reklamowej, w której pracował, dokonał kilku
daremnych podejść do czekających na opracowanie makiet i udało mu się wreszcie
umówić na randkę z Cynthią Dale, która pisywała do działu mody i kosmetyków.
Cynthia była rozkoszną rudowłosą dziewczyną o kosztownych upodobaniach i
odporności na działanie napojów wyskokowych, która zadziwiała nawet Fletchera.
Spotkali się po pracy i zjedli razem obiad: Fletcher bawił się wspaniale. Lekki
ból głowy ustąpił w trakcie wieczoru, a Cynthia otworzyła się bardziej niż
zwykle. Obudził się następnego ranka z mglistym wspomnieniem głowy Cynthii na
swym ramieniu i jej zachrypniętego głosu wyliczającego listę synonimów słowa
"wonny".
- Aromatyczny - podpowiedział Fletcher.
- Zamknij się, Jerry. Miałam już odpowiednie słowo na końcu
języka...
- Ja też - powiedział Fletcher podnosząc do ust szklankę. -
Zdrówko.
Tym razem telefon zadzwonił dopiero o ósmej rano. Fletcher,
wystrzegając się skwapliwie gwałtownych ruchów, zdążył już wyżłopać kawę. Głowę
miał wypchaną zapleśniałym sianem; nie dość, że czuł jego smak, to jeszcze
telepało mu się po czaszce wywołując przykre sensacje. Przeraźliwy terkot
dzwonka przejechał mu błyskawicą po oczach.
- G-g-g... taaa - wykrztusił podnosząc słuchawkę.
- Dzień dobry, Korys - powiedział raźno głos. - Chociaż tutaj
mamy, oczywiście noc. Kupileś akcje Transsteelu?
- Co to za durne kawały? - spytał Fletcher kipiąc ze złości. -
Ja sobie...
- No to sprzedaj je jutro - polecił głos. - Po sto siedem. Co
sądzisz o tych ludziach?
- Nienawidzę ludzi! - warknął Fletcher, ale tamta strona
najwyraźniej go nie słyszała.
- Infekcja kataralna była wtedy dość rozpowszechnioną chorobą.
Gdybyśmy potrafili transportować całe ciała, mógłbyś je uodpornić, a tak musisz
się zadowolić ciałem, które dostałeś - chociaż z zasady wyszukujemy zdrowsze.
Gdybyś specjalizował się w medycynie, moglibyśmy wybrać ci ciało schorowane, ale
ponieważ twój kierunek to socjoekonomia...
Fletcher nacisnął na widełki aparatu, ale połączenie nie zostało
przerwane. - ...pozbądź się tego - ciągnął pogodnie głos. - Podam ci przepis na
lekarstwo na katar i parę innych lżejszych przypadłości. A więc tak: trzydzieści
gramów chlorku sodu, szczyptę sody oczyszczonej... - wymienił jeszcze kilka
składników. - Zażyj to. Powinno pomóc. Do widzenia, no i powodzenia.
- Dwizz - burknął niezrozumiale Fletcher. Postanowił
skontaktować się z towarzystwem telefonicznym, jeśli to się nie skończy.
Wysłuchiwanie co rano dwóch wariatów wydzwaniających do siebie, żeby prowadzić
jednostronną rozmowę, stanowiło przygnębiającą perspektywę. Nawet bez kaca.
Przypomniawszy sobie o apokalipsie, która dotąd nie wywietrzała mu z głowy,
Fletcher powlókł się do kuchni, żeby poszukać soku pomidorowego. Nie znalazł ani
kropelki. Gdy prostował się ze skłonu nad lodówką, przelała się w nim mdląca
fala nudności. Wyraźnie wyczuwał przesuwanie się krybów. Tak mu się przynajmniej
skojarzyło to uczucie.
Wziął do ręki solniczkę i obejrzał ją z namysłem. Chlorek sodu.
Co to była, u diabła, za mikstura, którą zalecał głos? Katar - no cóż, nie był
przeziębiony, ale bolała go głowa, łamało w kościach i przeżywał głęboką
depresję. Nie zabije go przecież ten specyfik. Miał nadzieję.
Fletcher miał lekkie skłonności do hipochondrii, stymulowane,
być może, wzrastającą częstotliwością nawrotów bólu głowy. Powstrzymywanie się
przed wypróbowywaniem nowych preparatów było więc ponad jego siły. Miał pod ręką
wszystkie niezbędne składniki, ale nigdy nie słyszał, żeby ktoś mieszał ze sobą
takie rzeczy. Było toto zielone, musowało i smakowało podle. Mimo to Fletcher
wypił duszkiem roztwór, byle tylko zatrzymać kryby.
Dziesięć sekund później odstawił szklankę i gapił się tępo przed
siebie mrugając powiekami. Potrząsnął na próbę głową.
Żadnych krybów.
To nie może być. Odtrutka na kaca giganta o działaniu
natychmiastowym była oczywistą niemożliwością. Ale Fletcherowi minął kac, ból
głowy i wszystko inne. Czuł się jak nowo narodzony.
- Niech mnie diabli - mruknął cicho. Potem porwał papier i
ołówek i spisał prędko składniki uniwersalnego remedium, na wypadek gdyby
wyleciały mu z głowy. Potem wyciągnął przed siebie ręce i nie wierząc własnym
oczom obserwował ich nieruchomość.
Ktoś bardzo mu pomógł.
Nikt z biura nie przyznał się tego ranka do telefonowania do
Jerry'ego Fletchera. Pamiętał, że głos był męski, ale ochrypłe tony Cynthii
mogły się okazać wystarczająco mylące. Spytał ją. Wyparła się wszystkiego i
sprawiała wrażenie źle usposobionej. To jasne, że gdyby Cynthia znała cudowny
sposób leczenia kaca, nie miałaby go teraz.
Na jej biurku leżała jednak gazeta i Fletcher pożyczył ją sobie
w drodze powrotnej do swojego pokoju. Interesowały go doniesienia finansowe. Ale
notowania Transsteelu spadły o trzy i ćwierć punkta; stały teraz po 25. A w
aktualnościach nie było żadnej wzmianki o jakimś niespodziewanym zwrocie w
popycie i podaży, który przez jedną noc podbiłby kurs. Fletcher wzruszył
ramionami i z postanowieniem przyjmowania darów zsyłanych mu przez bogów zabrał
się do pracy nad makietą reklamy precelków.
Nazajutrz rano telefon znowu zadzwonił.
- Cześć, Korys - powiedział głos. - Nie zapomnij o Transsteelu.
Kurs spadnie przed południem.
- Słyszysz mnie? - zapytał Fletcher.
- No dobrze, w twoim mieszkaniu... ale zatrzymaj to tylko dla
siebie. Ten materiał jest niebezpieczny, jeśli dostanie się w niepowołane ręce.
Ale należy ci się; nie ma powodu, dla którego miałbyś sobie odmawiać
przyjemności. To przecież praktyka w terenie, nie inicjacja.
- Halo... ty! K o r y s!
- No więc równanie ma następującą postać. - Fletcher sięgnął po
ołówek i zaczął szybko notować, co dyktował głos. Nie znał paru terminów
technicznych, a więc zapisał je fonetycznie. Symbole matematyczne nie były jego
mocną stroną.
- Zupełnie nieźle - powiedział pogodnie głos. - Po twoim
powrocie oczekuję od ciebie dobrego referatu. Uważaj na te sorkiny, chłopcze. -
Rozległ się śmiech i coś cicho pstryknęło. Fletcher odczekał jeszcze chwilę,
odłożył słuchawkę i zaczął obgryzać paznokieć kciuka.
Potem połączył się z towarzystwem telefonicznym i zadał kilka
pytań. Obiecali, że sprawdzą. Fletcher zaczynał podejrzewać, że nie znajdą
żadnej usterki. Zasłyszane przed chwilą określenie "praktyka w terenie"
przestawiło jego myśli na nowy tor. Przestudiował jeszcze raz równanie, ale nie
znalazł w nim żadnej wskazówki. A może...
Pogrążony w myślach ubrał się, wypił kawę i wyszedł do biura.
Umówił się w południe na lunch z doktorem Sawtelle, inżynierem zatrudnionym w
wielkiej firmie komercyjnej współpracującej z jego agencją reklamową. Sawtelle
był wychudzonym, siwowłosym mężczyzną o badawczych, błękitnych oczach.
- Skąd pan to ma? - chciał koniecznie wiedzieć.
- Na razie wolałbym tego nie zdradzać. Chciałbym się tylko
dowiedzieć...
Sawtelle studiował równanie. - Ależ to absurdalne. Nie można...
oczywiście, że nie można! - Zaczął mówić coś o czasie połowicznego rozpadu i
własnościach stopów, posługując się przy tym żargonem, z którego Fletcher nic
nie zrozumiał .
- Czy ono ma jakiś sens?
- Żadnego - zawyrokował Sawtelle. - Co najwyżej... nie, żadnego.
Niech pan posłucha. Chciałbym to ze sobą zabrać. Muszę zajrzeć do paru
podręczników. Może znajdę tam coś podobnego.
- Niech pan sobie przepisze - doradził mu Fletcher. Sawtelle
skorzystał z jego sugestii. I na tym dyskusja się na razie zakończyła.
Gazeta podawała, że Transsteel stoi po 27,5. To też nie miało
wielkiego sensu. Fletcher wzruszył ramionami, wyłudził u Cynthii zgodę na
spotkanie i zapomniał o całej sprawie aż do pierwszego brzasku, kiedy to wrócił
do swojego mieszkania. Był zalany w pestkę, ale zaradziła temu cudowna odtrutka
na kaca. Rozbierając się włączył radio.
Spiker mówił akurat: - ...dom doktora Andrewa Sawtelle, chemika
prowadzącego prace naukowo-badawcze. Wybuch całkowicie zniszczył budynek. Śmierć
pod gruzami poniosła cała rodzina...
Fletcher wyciągnął rękę, wyłączył odbiornik i siedział
zapatrzony w przestrzeń, dopóki nie zadzwonił telefon.
Głos był nieco strapiony. - Czasu jest niewiele. Daki ma
kłopoty. Mogłem się tego spodziewać, kiedy oblał egzamin z przystosowania
psychicznego... co? Aha, felkowanie sorkinów - naturalnie! No i mają go spalić
na stosie, o ile - nie wybierze sobie jako temat pracy hiszpańskiej Inkwizycji.
Moglibyśmy ściągnąć go po prostu z powrotem do teraźniejszości, ale przypłaciłby
to niską oceną. Postaram się znaleźć jakiś inny sposób ratowania go z opresji.
Cisza. Fletcher czekał czując wilgoć i chłód na plecach i pod
pachami.
- Nie, to nieistotne. Czy Transsteel... co? No tak, piętnaście
tysięcy, to była na tamte czasy spora sumka. Co? ...Zakłady wyborcze. Tak.
Stanowiły wtedy zjawisko społeczne. Momencik; mam tutaj materiały na ten
temat... następnym prezydentem będzie Browning. Bądź jednak ostrożny i nie
wygrywaj każdego zakładu. Nie powinieneś wzbudzać zbytniego zainteresowania
swoją osobą. Pamiętaj, że będziesz oceniany na podstawie bezkolizyjności, z jaką
wpasujesz się w zastaną strukturę społeczną.
Pauza.
- Ekshibicjonizm nie jest w tej erze czymś niestosownym. Mógłbyś
zaaranżować przegraną w zakładzie wyborczym, byle dla świętego spokoju... -
Znowu cisza, potem śmiech. - Świetnie. Załóż się z nim. Interesująco będziesz
wyglądał wjeżdżając na koniu do hotelu Waldorf-Astoria. Oby tak dalej;
powinieneś się zapoznać z normalnymi w tym czasie ekscentrycznymi zachowaniami,
a ten wybryk z pewnością nie należy do najbardziej wyrafinowanych - dobrze by
było, gdybyś spędził kilka dni gdzieś w okolicach 1986 roku i przestudiował Szał
Lemingowy - masowe samobójstwa, coś jak mania tańca w Wiekach Średnich. Nie
zastanawiaj się, przyjmij zakład.
Fletcher oblizał wargi. Znowu zaczynała go boleć głowa. Kiedy po
następnej pauzie głos znowu się odezwał, temat najwyraźniej uległ zmianie.
- Świetnie. Embrion Korys rozwija się wspaniale. Za dwa miesiące
będzie zdolny do życia. Musisz się kiedyś spotkać z jego matką. Zwykła co
tydzień odwiedzać inkubator, dopóki nie oddelegowano jej do Biegunowej Stacji
Klimatycznej. Ale naprawdę nie mam czasu, Korys. Muszę zająć się Dakim.
Powodzenia, chłopcze.
Trzask.
Fletcher poszedł do kuchni, znalazł butelkę żytniówki i przypiął
się do niej spragniony. Pochylił się potem nad zlewem i przesunął wolno dłonią
po zimnym, zielonym kafelku. Był solidny i znajomy. Tym gorzej. Człowiek jest
przygotowany na niezwykłość podczas trzęsienia ziemi, ale nie wtedy, gdy ma
pewny grunt pod stopami.
Prezydent Browning.. . !
Piętnaście patyków zysku na Transsteelu.. . !
Gdzie jest ten Korys... i kiedy?
Fletcher przyszedł do biura trochę wstawiony, ale celowo nie
zażył lekarstwa na kaca. Alkohol spełniał rolę bufora. Podłubał trochę przy
makietach, ale z mizernym skutkiem. Czas upływał niezauważalnie. W końcu zjawiła
się Cynthia Dale w małym, idiotycznym kapelusiku na głowie i spojrzała na niego
zdziwiona.
- Jesteś pies na robotę, Jerry - powiedziała. - Nie wybierasz
się do domu?
- Nie mogę - jęknął Fletcher. - Felkowałem sorkiny.
- Trzeba było zmieszać je z sodą - poradziła Cynthia. Położył
dłonie płasko na biurku i popatrzył na nią oczyma okrągłymi jak u sowy. - Nie
mam sody, za to mam tu w szufladzie butelczynę... chcesz drinka?
- Bez dodatków nie chcę.
- No to wyjdź ze mnie. Moglibyśmy co niedzielę odwiedzać
Embriona Fletchera.
- Czegoś ci brakuje - powiedziała Cynthia, stanowczo ściągając
Fletchera z krzesła, wciskając mu kapelusz na głowę i wlokąc za sobą do windy. -
Brakuje ci czegoś mocnego i gwałtownego. Możesz wybierać między drinkiem a
turecką łaźnią. Wybierając to ostatnie zostaniesz pozbawiony mojego towarzystwa.
- Widzisz - powiedział ostrożnie Fletcher zimnymi i sztywnymi
ustami - doktor Sawtelle wysadził się w powietrze. Razem z całą rodziną. Ciemna
mogiła. Mam to równanie w kieszeni. Jestem więc mordercą.
Rozstrząsał ten temat nad pokaźną porcją żytniówki. Barman,
człowiek doświadczony, wymieszał drinka pałeczką lukrecji, dzięki czemu Fletcher
zaczął mówić bardziej do rzeczy. Cynthia wyostrzyła zamglony wzrok i odzyskała
swoją czarującą, chłodnooką powierzchowność.
- No i dzisiaj rano znowu zadzwoniłem do towarzystwa
telefonicznego - wyjaśnił Fletcher. - Wszystko jest w porządku. W każdym razie
nic nie udało im się wykryć.
- A więc to jakiś kawał .
- Doktor Sawtelle nie zgodziłby się z tym, gdyby można go
poskładać do kupy. Zobacz. - Fletcher zapalił papierosa i za pomocą zapałki
zniszczył skrawek papieru. - Zegnaj, równanie. Boję się go teraz zatrzymać przy
sobie. Głos wspominał, że może być niebezpieczne w niepowołanych rękach, ale nie
powiedział, na czym to niebezpieczeństwo polega.
- Ten z telefonu?
- Ten sam. Malutki człowieczek z głową jak arbuz. Żyje w
przyszłości. Wszystko już sobie wydedukowałem. Jest profesorem uniwersytetu i
wysyła swoich studentów w przeszłość na praktyki w terenie.
- Z telefonem polowym, jak zrozumiałam.
- Nie, ze zwyczajnym telefonem. Nie wolno im się afiszować. Mają
sposób na podłączanie się do przewodów... To logiczne, nieprawdaż? Rozmowa
telefoniczna prowadzona poprzez łącze jednokierunkowe jest ściśle osobista. Ale
przesunęły się kryby. Coś spowodowało skrzyżowanie się przewodów. Teraz mogę
podsłuchiwać część rozmowy. To co mówi Głos. Ale nie słyszę Korysa.
- Jesteś pijany. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Ale w
oczach Cynthii pojawiła się troska.
- Korys - ciągnął Fletcher - żyje w czasach, kiedy facet
nazwiskiem Browning ubiega się o fotel prezydencki. No i zostanie wybrany.
Dlatego nie sprawdził mi się ten interes z Transsteelem. Korys znajduje się w
przyszłości. Nie wiem jak odległej. W 1960 roku, a może jeszcze później. Znasz
jakiegoś polityka, który nazywa się Browning?
- Tylko poetę Browninga - powiedziała Cynthia - ale on jest z
przeszłości.
- Tak. Malował księżniczki... Co ja mam robić?
- Każ sobie zmienić numer telefonu.
- To mogłoby... Posłuchaj, Cynthia, boję się robić cokolwiek i
boję się nic nie robić. Mam bezpośrednią łączność z przyszłością. Coś takiego
nigdy się dotąd nie zdarzyło. To okazja, jakich mało. Powinienem to wykorzystać
i zgarnąć z milion dolców albo napisać książkę, sam nie wiem co.
- Opatentuj tę swoją odtrutkę na kaca.
- Ale ta łączność jest ograniczona. Nie mogę zadawać pytań. Mogę
tylko słuchać, co mówi Głos. Nie mogę wytropić Korysa, bo on też żyje w
przyszłości. Gdybym był trzeźwy, nie rozumowałbym tak logicznie; zbyt silny
byłby mój sceptycyzm. Ale dlaczego nie mam wierzyć w Korysa i w Głos, kiedy
widzę jak tam, po drugiej stronie sali, tapeta zsuwa się na sufit.
- To wrażenie subiektywne - stwierdziła Cynthia.
- Ale co j a mam robić?
Dziewczyna bawiła się szklanką. - Gdybym ci uwierzyła - czego
riie zrobię - powiedziałabym, że wektory logiki wskazują pewne możliwości. Jako
dziennikarka znam zasady dramatycznej nieuchronności. Być może Głos dowie się,
że podsłuchujesz, i ożywi telefon, tak że słuchawka wpełznie ci do gardła i
zadławisz się.
- Oj! - jęknął Fletcher.
- Albo może wysłać Korysa w przeszłość, żeby zabił ciebie...
albo Embriona Korysa.
- Nic nie zrobiłem.
- No to - powiedziała Cynthia - istnieje jeszcze jedna
możliwość. W roku 1960 Głos telefonuje do ciebie, a ty nazywasz się Korys.
- Nie cierpię paradoksów - oświadczył stanowczo Fletcher. - To
nie bajka. Chciałbym, żeby tak było. Wiedziałbym wtedy, co robić. Ale w życiu
człowiek porusza się po omacku, niczego nie jest pewien. Nie jestem przygotowany
do podsłuchiwania rozmów telefonicznych z przyszłości.
Oczy Cynthii pałały. - A może ty sam jesteś Korysem dotkniętym
amnezją! I głos naprawdę zwraca się do ciebie, tylko ty tego nie wiesz.
- Zamknij się. Przestań. Jutro rano znów będzie telefon...
- Nie odbieraj.
- Ha! - parsknął pogardliwie Fletcher i zapadła chwila
milczenia.
- Widzisz - podjął po chwili - według mnie, wyobrażamy sobie
przyszłość jako coś naturalnego, w sposób abstrakcyjny. Spodziewamy się że
wszystko tam będzie super-naj, ale wiemy przecież, że to przychodzi stopniowo.
Kiedy dochodzi do konkretów, nie chcemy jej .
- Boisz się?
- Jak cholera - przyznał Fletcher. - Pokusa jest zbyt wielka.
Mógłbym zapisać jakieś równanie, wypróbować je i przemienić się w kropelkę
protoplazmy. Zbyt dużo w tym niewiadomych czynników. A nie mam zamiaru
nadstawiać karku. - No więc?
- Zamierzam trzymać się od tego z dala, i już. Skarb z bajki! -
uśmiechnął się przewrotnie - Wiem, w co by się obrócił. Ale mam wyjście. Nie
będę przyjmował niczego, co zaoferują. Nie będę kradł. Będę tylko podsłuchiwał.
To mi niczym nie grozi.
- Mogą wspomnieć o twojej śmierci.
- Wiem, że kiedyś umrę. Jestem gotów. Śmierci, podobnie jak
podatków, nie da się przewidzieć; istnienie jednego wyklucza istnienie drugiego
- pro tem. Dopóki tylko podsłuchuję - dopóki nie próbuję podbić świata ani
wynaleźć promieni śmierci - dopóty jestem w porządku.
- To mi przypomina tę starą dykteryjkę o facecie, co to w
Zaduszki postanowił zrobić sobie skrót przez las, w którym straszy - powiedziała
Cynthia. - Pomyślał sobie, że zawsze żył uczciwie i jeśli złe duchy dopadną go
tylko dlatego, iż znalazł się w tym lesie, to nie ma na świecie sprawiedliwości.
- No i co?
- I wtedy głos za jego plecami powiedział: "no bo nie ma" -
dokończyła wesoło Cynthia. - I to tyle.
- Niczego nie ryzykuję - oświadczył Fletcher.
- A ja nie uwierzyłam w ani jedno twoje słowo. Ale tak czy owak,
to nowe podejście. Zapłać za drinki i chodźmy gdzieś coś zjeść.
Fletcher sięgnął po portfel.
Nic mu właściwie nie groziło. Nie zapisywał żadnych instrukcji
ani równań, jakie Głos dyktował Korysowi. Gdzieś w mglistej otchłani przyszłości
żył sobie w swoim niewyobrażalnym świecie Głos studiujący mapy temporalne, tak
jak współcześni ludzie studiują mapy pogody. Były tam dzieci z próbówki,
niewiarygodny uniwersytet i Polarna Stacja Klimatyczna. A Dakiego uratowano
przed Inkwizycją za pomocą czegoś, co Głos określił zdawkowo terminem "joflik".
- Joflik, to kilfoj wspak - kombinował Fletcher. Zwierzę, roślina czy minerał? A
co mnie to zresztą obchodzi !
Jego zainteresowanie przybrało formę czysto bezosobową;
przestawił je siłą na te tory. Świadomość, że nie będzie go kusiło, by podkradać
z przyszłości, jak tego próbował nieszczęsny doktor Sawtelle, przynosiła mu
ogromną ulgę. Przeżywał chwile rozterki w związku z odtrutką na kaca; sprawiała
wrażenie dosyć nieszkodliwej, ale Fletcher nie miał pewności, czy nie wywołuje
czasem ubocznych skutków toksycznych u ludzi jego czasu. Mógł w końcu od niej
skostnieć. Zniszczył przepis i wyrzucił z pamięci składniki.
Tymczasem śledził z zainteresowaniem karierę Korysa. Te
zniekształcone okruchy przyszłości były fascynujące. Pamiętaj ąc ostrzeżenie
Cynthii, podświadomie spodziewał się usłyszeć, jak Głos napomyka, że niejaki
Jerry Fletcher przejechany został przez helikopter, ale nic takiego nigdy nie
nastąpiło. Zasady nieuchronności nie sprawdzały się.
A czemu miałyby się sprawdzać? Nie wtrącał się. Nie wychylał.
Rozumował z chłodną logiką; rzadko się zdarza, by widz w teatrze został
zastrzelony przez jednego z aktorów.
John Wilkes Booth...
To nie była sztuka teatralna. To tył film. Aktorów dzieliły
odległości temporalne. Mimo wszystko nigdy nie przerywał teraz Głosowi i starał
się bardzo dyskretnie podnosić i odkładać słuchawkę.
- Trwało to miesiąc. Dowiedział się w końcu, że Korys
przygotowuje się do powrotu do swojego macierzystego sektora czasowego. Praktyka
w terenie dobiegała końca. Wybrano prezydenta Browninga; Dodgersi zdobyli
proporzec; założono bazę rakietową na Księżycu. Fletcher zastanawiał się, który
to rok. 1960? 1970? A może później?
Cynthia uparcie odrzucała propozycje odwiedzin w jego mieszkaniu
i posłuchania Głosu. Utrzymywała, że to po prostu uszkodzenie na linii. - Lepsze
to niż oglądanie znaczków pocztowych - przyznawała - ale zbyt outre, żeby mnie
przekonać. - Fletcher podejrzewał jednak, że Cynthia była mniej sceptyczna, niż
się do tego przyznawała.
Nie brał sobie tego do serca. I tak się to wkrótce skończy. Jego
praca w biurze nie ucierpiała; w perspektywie rysowała się podwyżka i awans, a
jego hipochondria wycofała się do stanu pasywności. Od czasu do czasu nabierał
podejrzeń co do swojego dobrego samopoczucia i profilaktycznie zażywał witaminy,
ale nie zdarzało się to często.
Nie notował nawet słów wypowiadanych przez Głos. Było to swego
rodzaju tabu - tak jak unikanie następowania na spojenia płyt chodnikowych, bo
inaczej będzie padać.
- Jutro ma wyjechać - oznajmił Fletcher Cynthii pewnego
wieczora, przy obiedzie.
- Kto?
- Korys, ma się rozumieć.
- No i dobrze. Może nareszcie przestaniesz o nim truć. Chyba że
podłapiesz jakiegoś nowego fioła. Co to będzie tym razem? Oswojony krasnoludek?
Fletcher uśmiechnął się. - Nie stać mnie na to.
- Jedzą śmietankę, prawda? Chciałam powiedzieć, piją.
- Mój nie. Mój by żłopał żytniówkę i przepadał za nią.
- Dobry ten kurczak - powiedziała Cynthia pracując szczękami. -
Jeśli obiecasz, że zawsze będziesz mnie tak dobrze karmił, może rozpatrzę
jeszcze raz moją odmowną odpowiedź w sprawie twoich oświadczyn.
Był to jak na razie najbardziej obiecujący znak z jej strony.
Fletcher pogrążył się w marzeniach. Później, w ogródku na dachu, zrobili sobie
przerwę między tańcami i stanęli przy parapecie zapatrzeni w wielkie,
roziskrzone miasto. Światła w dole pogłębiały jeszcze bezmiar nocy.
- Baza rakietowa na Księżycu - wyszeptał Fletcher.
Chłodna bryza owiała mu policzek. Otoczył Cynthię ramieniem i
przyciągnął ją bliżej. Poczuł nagle wielkie zadowolenie z faktu, że nie
następował na spojenia płyt chodnikowych. Wystrzegał się wszelkiego ryzyka.
Przyszłość - wielka niewiadoma - była niebezpieczna, bo niewiadoma.
A to zagrożenie mogło czaić się strasznie blisko. Nawet tutaj,
teraz - wystarczyłyby zaledwie dwa kroki - jeden i stoi na szczycie parapetu,
drugi i... Na szczęście ludzie wyposażeni byli w mechanizm nie pozwalający im na
postawienie tych dwóch kroków.
- Zimno - powiedział. - Wejdźmy do środka, Cynthia. Po co nam
zapalenie płuc - zwłaszcza teraz.
Zadzwonił telefon. Fletcher obudził się tego ranka z kolejnym
bólem głowy. Prawdopodobnie kac. Odłożył papierosa do popielniczki i dyskretnie
podniósł słuchawkę. To mogła być ostatnia rozmowa.
- Wszystko gotowe, Korys? - zapytał Głos.
Pauza.
- No to za pół godziny. Ale skąd ta zwłoka? Kolejna, tym razem
dłuższa pauza.
- Och, naprawdę? Muszę to sobie zapisać. Ale nerwice były
rozpowszechnione w tamtych czasych. A wiesz, Embrion Korys też wykazywał pewne
objawy, ale naprostowano to. Tak się składa, że jego matka jest na urlopie. Za
parę godzin będziesz się mógł z nią zobaczyć... Ale wracając do tego mężczyzny.
Skąd wiedział, kim jesteś?
Pauza.
- Nie mam pojęcia, skąd się mógł dowiedzieć. Ani jak cię
odnalazł. Jeśli mówił od rzeczy, jak twierdzisz, nie powinni go wypuszczać z
czubków. Jak się nazywał?
Pauza.
- Fletcher. Gerald Fletcher? Sprawdzę, ale jestem pewien, że nie
ma go w rejestrze. To nikt z naszych. Szkoda. Zbiegł ze szpitala albo... Ach,
rozumiem. No nic, przypuszczam, że jest już pod troskliwą opieką. Tak, nazywali
to wtedy sanatorium dla psychicznie chorych. Twoje badania nie obejmowały
organizacji ówczesnej służby zdrowia! Ciekawe, że cię znał. Nie rozumiem.
Pauza.
- Zwracał się do ciebie po nazwisku? Nie K o r y s?
Rzeczywiście. Skąd mógłby je znać? To naprawdę bardzo interesujące. A kiedy
pojawił się po raz pierwszy?
Pauza.
- Zbity tłum... tak, naturalnie. Nie co dzień ktoś wjeżdża na
koniu do Waldorf-Astorii. Ale zaręczam ci, że nie było żadnych kłopotów; każdy
wygrany osobliwy zakład wyborczy... No tak, jeśli rzeczywiście ściągnął cię z
konia i wymienił twoje nazwisko,.. to zastanawiające. Najwyraźniej był obłąkany,
ale skąd wiedział... Nie, to nie mogła być telepatia, prawda? Nie ma niezbitego
dowodu, że obłąkani są bardziej wrażliwi od... Czego się o nim dowiedziałeś?
Pauza.
- Rozumiem. Oczywiście, początki manii prześladowczej. Coś go
dręczyło - może strach przed przyszłością; to dosyć powszechne w takich
przypadkach. Lekarze twierdzą... och! A więc zbiegł ze szpitala. Tego rodzaju
rzeczy były interesujące - prawdopodobnie zaczęło się jakby nigdy nic od
hipochondrii - przeszło w powtarzające się regularnie dolegliwości, bóle głowy
albo... W każdym razie mogło się to z biegiem czasu rozwinąć w autentyczną
nerwicę. Ile lat miał ten mężczyzna?
W szumiącej otchłani słychać było tylko milczenie. I znowu
- Mhmm. Powiedziałbym, że to typowe w tym wieku. Ale teraz nic
na to nie poradzimy - szkoda. Ten człowiek jest nieuleczalnie obłąkany. Dobrze
byłoby poznać prawdziwą przyczynę, która doprowadziła go w końcu do wykolejenia.
Ciekaw jestem, czym człowiek tamtego czasu i tego typu mógłby się tak przejąć,
żeby aż postradać zmysły? Takie rzeczy zaczynają się dosyć często od przejawów
hipochondrii, jak to opisałeś, ale skąd on miał tę pewność, że zwariuje?
Naturalnie, jeśli jest się przeświadczonym, że popada się w obłęd, i rozmyśla o
tym latami - no tak! Było nie było, możemy przedyskutować ten przypadek bardziej
szczegółowo osobiście. A więc za pół godziny?
Pauza.
- Świetnie. Cieszę się, że nie felkowałeś sorkinów, chłopcze! -
Głos zarechotał jowialnie. W słuchawce trzasnęło.
Fletcher obserwował swoją rękę, jak ta wyciąga się i odkłada
słuchawkę na czarne widełki.
Czuł najeżdżające na niego ściany.
przekład : Jacek Manicki
powrót |