Henry Kuttner        Łączność z przyszłością

   - Potwierdzenie. Wstępne kroki zostały poczynione. Jestem już zadowalająco wpasowany w podstawową strukturę społeczną.

   - Dobrze. Kontakt ustanowiony. Co jakiś czas będziesz otrzymywał polecenia i wskazówki, Korys...







    Zadzwonił telefon. Fletcher nie otwierał oczu i udawał, że nie słyszy. Usiłował pochwycić stracony wątek dosyć przyjemnego snu, ale natarczywe terkotanie nie dawało za wygraną. Błogi półsen na tyle zmącił mu poczucie czasu, że odstępy między dzwonkami zdawały się rozciągać rozkosznie w nieskończenie długie minuty. Potem znowu dr-r-r-r-r-ryrcnn!

   Zwlókł się w końcu z łóżka, półprzytomny przeparadował przez pokój i po krótkiej utarczce z drzwiami znalazł telefon. Podniósł słuchawkę i wymruczał coś nieartykułowanego.

   - Korys - powiedział czyjś głos. - To ty?

   - Pomyłka - warknął Fletcher, ale zanim zdążył odłożyć słuchawkę, głos podjął.

   - Dobrze. Przez chwilę nie mogłem uzyskać połączenia. Była jakaś burza temporalna - przynajmniej tak się nam wydaje - chociaż niewykluczone, że nastąpiło przesunięcie krybów. Sam wiesz, jak trudno podtrzymać taki obwód... czemu tak długo nie odpowiadałeś?

   Nastąpiła długa pauza wypełniona martwą ciszą. Fletcher, nieprzytomny z zaspania, słaniający się na nogach, był zbyt otumaniony, by oderwać słuchawkę od ucha.

   Głos znowu się odezwał: - Nie słyszysz mnie? Dziwne. Ale teraz słyszysz, co? No dobrze, lepiej zacznij już robić notatki do swojego referatu. Podaję instrukcję: kup teraz akcje Transsteelu i sprzedaj je za dwa dni. Będziesz miał z tego pieniądze na bieżące wydatki.

   Cisza. Potem...

   - Tak. Ale pamiętaj, żeby nie rzucać się w oczy. I jeśli tylko możesz, wystrzegaj się felkowania sorkinów.

   Cisza przedłużała się. Fletcher, pomrukując coś o idiotycznych kawałach, odłożył słuchawkę i wrócił do łóżka, gdzie udało mu się zapaść w sen o felkowanych sorkinach. Wyglądały jak kiszone ogórki poubierane w wesołe czerwone kurteczki, ale ślepka miały niebieskie. Kiedy już przesunęły się kryby - a były to pająkowate stworzenia baraszkujące niczym lemingi po plażach - Fletcher obudził się z bólem głowy i umiarkowanym kacem. Przeklinając w myślach swoją wyobraźnię poczłapał na chwiejących się nogach do łazienki i ocucił się pod chłodnym prysznicem. Ogolił się, przyrządził sobie prowizoryczne śniadanko i zabrał się do lektury porannej gazety. Wpadło mu w oko, że akcje Transsteelu stoją po 28,25.

   Pojechał do agencji reklamowej, w której pracował, dokonał kilku daremnych podejść do czekających na opracowanie makiet i udało mu się wreszcie umówić na randkę z Cynthią Dale, która pisywała do działu mody i kosmetyków. Cynthia była rozkoszną rudowłosą dziewczyną o kosztownych upodobaniach i odporności na działanie napojów wyskokowych, która zadziwiała nawet Fletchera. Spotkali się po pracy i zjedli razem obiad: Fletcher bawił się wspaniale. Lekki ból głowy ustąpił w trakcie wieczoru, a Cynthia otworzyła się bardziej niż zwykle. Obudził się następnego ranka z mglistym wspomnieniem głowy Cynthii na swym ramieniu i jej zachrypniętego głosu wyliczającego listę synonimów słowa "wonny".

   - Aromatyczny - podpowiedział Fletcher.

   - Zamknij się, Jerry. Miałam już odpowiednie słowo na końcu języka...

   - Ja też - powiedział Fletcher podnosząc do ust szklankę. - Zdrówko.

   Tym razem telefon zadzwonił dopiero o ósmej rano. Fletcher, wystrzegając się skwapliwie gwałtownych ruchów, zdążył już wyżłopać kawę. Głowę miał wypchaną zapleśniałym sianem; nie dość, że czuł jego smak, to jeszcze telepało mu się po czaszce wywołując przykre sensacje. Przeraźliwy terkot dzwonka przejechał mu błyskawicą po oczach.

   - G-g-g... taaa - wykrztusił podnosząc słuchawkę.

   - Dzień dobry, Korys - powiedział raźno głos. - Chociaż tutaj mamy, oczywiście noc. Kupileś akcje Transsteelu?

   - Co to za durne kawały? - spytał Fletcher kipiąc ze złości. - Ja sobie...

   - No to sprzedaj je jutro - polecił głos. - Po sto siedem. Co sądzisz o tych ludziach?

   - Nienawidzę ludzi! - warknął Fletcher, ale tamta strona najwyraźniej go nie słyszała.

   - Infekcja kataralna była wtedy dość rozpowszechnioną chorobą. Gdybyśmy potrafili transportować całe ciała, mógłbyś je uodpornić, a tak musisz się zadowolić ciałem, które dostałeś - chociaż z zasady wyszukujemy zdrowsze. Gdybyś specjalizował się w medycynie, moglibyśmy wybrać ci ciało schorowane, ale ponieważ twój kierunek to socjoekonomia...

   Fletcher nacisnął na widełki aparatu, ale połączenie nie zostało przerwane. - ...pozbądź się tego - ciągnął pogodnie głos. - Podam ci przepis na lekarstwo na katar i parę innych lżejszych przypadłości. A więc tak: trzydzieści gramów chlorku sodu, szczyptę sody oczyszczonej... - wymienił jeszcze kilka składników. - Zażyj to. Powinno pomóc. Do widzenia, no i powodzenia.

   - Dwizz - burknął niezrozumiale Fletcher. Postanowił skontaktować się z towarzystwem telefonicznym, jeśli to się nie skończy. Wysłuchiwanie co rano dwóch wariatów wydzwaniających do siebie, żeby prowadzić jednostronną rozmowę, stanowiło przygnębiającą perspektywę. Nawet bez kaca. Przypomniawszy sobie o apokalipsie, która dotąd nie wywietrzała mu z głowy, Fletcher powlókł się do kuchni, żeby poszukać soku pomidorowego. Nie znalazł ani kropelki. Gdy prostował się ze skłonu nad lodówką, przelała się w nim mdląca fala nudności. Wyraźnie wyczuwał przesuwanie się krybów. Tak mu się przynajmniej skojarzyło to uczucie.

   Wziął do ręki solniczkę i obejrzał ją z namysłem. Chlorek sodu. Co to była, u diabła, za mikstura, którą zalecał głos? Katar - no cóż, nie był przeziębiony, ale bolała go głowa, łamało w kościach i przeżywał głęboką depresję. Nie zabije go przecież ten specyfik. Miał nadzieję.

   Fletcher miał lekkie skłonności do hipochondrii, stymulowane, być może, wzrastającą częstotliwością nawrotów bólu głowy. Powstrzymywanie się przed wypróbowywaniem nowych preparatów było więc ponad jego siły. Miał pod ręką wszystkie niezbędne składniki, ale nigdy nie słyszał, żeby ktoś mieszał ze sobą takie rzeczy. Było toto zielone, musowało i smakowało podle. Mimo to Fletcher wypił duszkiem roztwór, byle tylko zatrzymać kryby.

   Dziesięć sekund później odstawił szklankę i gapił się tępo przed siebie mrugając powiekami. Potrząsnął na próbę głową.

   Żadnych krybów.

   To nie może być. Odtrutka na kaca giganta o działaniu natychmiastowym była oczywistą niemożliwością. Ale Fletcherowi minął kac, ból głowy i wszystko inne. Czuł się jak nowo narodzony.

   - Niech mnie diabli - mruknął cicho. Potem porwał papier i ołówek i spisał prędko składniki uniwersalnego remedium, na wypadek gdyby wyleciały mu z głowy. Potem wyciągnął przed siebie ręce i nie wierząc własnym oczom obserwował ich nieruchomość.

   Ktoś bardzo mu pomógł.

   Nikt z biura nie przyznał się tego ranka do telefonowania do Jerry'ego Fletchera. Pamiętał, że głos był męski, ale ochrypłe tony Cynthii mogły się okazać wystarczająco mylące. Spytał ją. Wyparła się wszystkiego i sprawiała wrażenie źle usposobionej. To jasne, że gdyby Cynthia znała cudowny sposób leczenia kaca, nie miałaby go teraz.

   Na jej biurku leżała jednak gazeta i Fletcher pożyczył ją sobie w drodze powrotnej do swojego pokoju. Interesowały go doniesienia finansowe. Ale notowania Transsteelu spadły o trzy i ćwierć punkta; stały teraz po 25. A w aktualnościach nie było żadnej wzmianki o jakimś niespodziewanym zwrocie w popycie i podaży, który przez jedną noc podbiłby kurs. Fletcher wzruszył ramionami i z postanowieniem przyjmowania darów zsyłanych mu przez bogów zabrał się do pracy nad makietą reklamy precelków.

   Nazajutrz rano telefon znowu zadzwonił.

   - Cześć, Korys - powiedział głos. - Nie zapomnij o Transsteelu. Kurs spadnie przed południem.

   - Słyszysz mnie? - zapytał Fletcher.

   - No dobrze, w twoim mieszkaniu... ale zatrzymaj to tylko dla siebie. Ten materiał jest niebezpieczny, jeśli dostanie się w niepowołane ręce. Ale należy ci się; nie ma powodu, dla którego miałbyś sobie odmawiać przyjemności. To przecież praktyka w terenie, nie inicjacja.

   - Halo... ty! K o r y s!

   - No więc równanie ma następującą postać. - Fletcher sięgnął po ołówek i zaczął szybko notować, co dyktował głos. Nie znał paru terminów technicznych, a więc zapisał je fonetycznie. Symbole matematyczne nie były jego mocną stroną.

   - Zupełnie nieźle - powiedział pogodnie głos. - Po twoim powrocie oczekuję od ciebie dobrego referatu. Uważaj na te sorkiny, chłopcze. - Rozległ się śmiech i coś cicho pstryknęło. Fletcher odczekał jeszcze chwilę, odłożył słuchawkę i zaczął obgryzać paznokieć kciuka.

   Potem połączył się z towarzystwem telefonicznym i zadał kilka pytań. Obiecali, że sprawdzą. Fletcher zaczynał podejrzewać, że nie znajdą żadnej usterki. Zasłyszane przed chwilą określenie "praktyka w terenie" przestawiło jego myśli na nowy tor. Przestudiował jeszcze raz równanie, ale nie znalazł w nim żadnej wskazówki. A może...

   Pogrążony w myślach ubrał się, wypił kawę i wyszedł do biura. Umówił się w południe na lunch z doktorem Sawtelle, inżynierem zatrudnionym w wielkiej firmie komercyjnej współpracującej z jego agencją reklamową. Sawtelle był wychudzonym, siwowłosym mężczyzną o badawczych, błękitnych oczach.

   - Skąd pan to ma? - chciał koniecznie wiedzieć.

   - Na razie wolałbym tego nie zdradzać. Chciałbym się tylko dowiedzieć...

   Sawtelle studiował równanie. - Ależ to absurdalne. Nie można... oczywiście, że nie można! - Zaczął mówić coś o czasie połowicznego rozpadu i własnościach stopów, posługując się przy tym żargonem, z którego Fletcher nic nie zrozumiał .

   - Czy ono ma jakiś sens?

   - Żadnego - zawyrokował Sawtelle. - Co najwyżej... nie, żadnego. Niech pan posłucha. Chciałbym to ze sobą zabrać. Muszę zajrzeć do paru podręczników. Może znajdę tam coś podobnego.

   - Niech pan sobie przepisze - doradził mu Fletcher. Sawtelle skorzystał z jego sugestii. I na tym dyskusja się na razie zakończyła.

   Gazeta podawała, że Transsteel stoi po 27,5. To też nie miało wielkiego sensu. Fletcher wzruszył ramionami, wyłudził u Cynthii zgodę na spotkanie i zapomniał o całej sprawie aż do pierwszego brzasku, kiedy to wrócił do swojego mieszkania. Był zalany w pestkę, ale zaradziła temu cudowna odtrutka na kaca. Rozbierając się włączył radio.

   Spiker mówił akurat: - ...dom doktora Andrewa Sawtelle, chemika prowadzącego prace naukowo-badawcze. Wybuch całkowicie zniszczył budynek. Śmierć pod gruzami poniosła cała rodzina...

   Fletcher wyciągnął rękę, wyłączył odbiornik i siedział zapatrzony w przestrzeń, dopóki nie zadzwonił telefon.

   Głos był nieco strapiony. - Czasu jest niewiele. Daki ma kłopoty. Mogłem się tego spodziewać, kiedy oblał egzamin z przystosowania psychicznego... co? Aha, felkowanie sorkinów - naturalnie! No i mają go spalić na stosie, o ile - nie wybierze sobie jako temat pracy hiszpańskiej Inkwizycji. Moglibyśmy ściągnąć go po prostu z powrotem do teraźniejszości, ale przypłaciłby to niską oceną. Postaram się znaleźć jakiś inny sposób ratowania go z opresji.

   Cisza. Fletcher czekał czując wilgoć i chłód na plecach i pod pachami.

   - Nie, to nieistotne. Czy Transsteel... co? No tak, piętnaście tysięcy, to była na tamte czasy spora sumka. Co? ...Zakłady wyborcze. Tak. Stanowiły wtedy zjawisko społeczne. Momencik; mam tutaj materiały na ten temat... następnym prezydentem będzie Browning. Bądź jednak ostrożny i nie wygrywaj każdego zakładu. Nie powinieneś wzbudzać zbytniego zainteresowania swoją osobą. Pamiętaj, że będziesz oceniany na podstawie bezkolizyjności, z jaką wpasujesz się w zastaną strukturę społeczną.

   Pauza.

   - Ekshibicjonizm nie jest w tej erze czymś niestosownym. Mógłbyś zaaranżować przegraną w zakładzie wyborczym, byle dla świętego spokoju... - Znowu cisza, potem śmiech. - Świetnie. Załóż się z nim. Interesująco będziesz wyglądał wjeżdżając na koniu do hotelu Waldorf-Astoria. Oby tak dalej; powinieneś się zapoznać z normalnymi w tym czasie ekscentrycznymi zachowaniami, a ten wybryk z pewnością nie należy do najbardziej wyrafinowanych - dobrze by było, gdybyś spędził kilka dni gdzieś w okolicach 1986 roku i przestudiował Szał Lemingowy - masowe samobójstwa, coś jak mania tańca w Wiekach Średnich. Nie zastanawiaj się, przyjmij zakład.

   Fletcher oblizał wargi. Znowu zaczynała go boleć głowa. Kiedy po następnej pauzie głos znowu się odezwał, temat najwyraźniej uległ zmianie.

   - Świetnie. Embrion Korys rozwija się wspaniale. Za dwa miesiące będzie zdolny do życia. Musisz się kiedyś spotkać z jego matką. Zwykła co tydzień odwiedzać inkubator, dopóki nie oddelegowano jej do Biegunowej Stacji Klimatycznej. Ale naprawdę nie mam czasu, Korys. Muszę zająć się Dakim. Powodzenia, chłopcze.

   Trzask.

   Fletcher poszedł do kuchni, znalazł butelkę żytniówki i przypiął się do niej spragniony. Pochylił się potem nad zlewem i przesunął wolno dłonią po zimnym, zielonym kafelku. Był solidny i znajomy. Tym gorzej. Człowiek jest przygotowany na niezwykłość podczas trzęsienia ziemi, ale nie wtedy, gdy ma pewny grunt pod stopami.

   Prezydent Browning.. . !

   Piętnaście patyków zysku na Transsteelu.. . !

   Gdzie jest ten Korys... i kiedy?

   Fletcher przyszedł do biura trochę wstawiony, ale celowo nie zażył lekarstwa na kaca. Alkohol spełniał rolę bufora. Podłubał trochę przy makietach, ale z mizernym skutkiem. Czas upływał niezauważalnie. W końcu zjawiła się Cynthia Dale w małym, idiotycznym kapelusiku na głowie i spojrzała na niego zdziwiona.

   - Jesteś pies na robotę, Jerry - powiedziała. - Nie wybierasz się do domu?

   - Nie mogę - jęknął Fletcher. - Felkowałem sorkiny.

   - Trzeba było zmieszać je z sodą - poradziła Cynthia. Położył dłonie płasko na biurku i popatrzył na nią oczyma okrągłymi jak u sowy. - Nie mam sody, za to mam tu w szufladzie butelczynę... chcesz drinka?

   - Bez dodatków nie chcę.

   - No to wyjdź ze mnie. Moglibyśmy co niedzielę odwiedzać Embriona Fletchera.

   - Czegoś ci brakuje - powiedziała Cynthia, stanowczo ściągając Fletchera z krzesła, wciskając mu kapelusz na głowę i wlokąc za sobą do windy. - Brakuje ci czegoś mocnego i gwałtownego. Możesz wybierać między drinkiem a turecką łaźnią. Wybierając to ostatnie zostaniesz pozbawiony mojego towarzystwa.

   - Widzisz - powiedział ostrożnie Fletcher zimnymi i sztywnymi ustami - doktor Sawtelle wysadził się w powietrze. Razem z całą rodziną. Ciemna mogiła. Mam to równanie w kieszeni. Jestem więc mordercą.

   Rozstrząsał ten temat nad pokaźną porcją żytniówki. Barman, człowiek doświadczony, wymieszał drinka pałeczką lukrecji, dzięki czemu Fletcher zaczął mówić bardziej do rzeczy. Cynthia wyostrzyła zamglony wzrok i odzyskała swoją czarującą, chłodnooką powierzchowność.

   - No i dzisiaj rano znowu zadzwoniłem do towarzystwa telefonicznego - wyjaśnił Fletcher. - Wszystko jest w porządku. W każdym razie nic nie udało im się wykryć.

   - A więc to jakiś kawał .

   - Doktor Sawtelle nie zgodziłby się z tym, gdyby można go poskładać do kupy. Zobacz. - Fletcher zapalił papierosa i za pomocą zapałki zniszczył skrawek papieru. - Zegnaj, równanie. Boję się go teraz zatrzymać przy sobie. Głos wspominał, że może być niebezpieczne w niepowołanych rękach, ale nie powiedział, na czym to niebezpieczeństwo polega.

   - Ten z telefonu?

   - Ten sam. Malutki człowieczek z głową jak arbuz. Żyje w przyszłości. Wszystko już sobie wydedukowałem. Jest profesorem uniwersytetu i wysyła swoich studentów w przeszłość na praktyki w terenie.

   - Z telefonem polowym, jak zrozumiałam.

   - Nie, ze zwyczajnym telefonem. Nie wolno im się afiszować. Mają sposób na podłączanie się do przewodów... To logiczne, nieprawdaż? Rozmowa telefoniczna prowadzona poprzez łącze jednokierunkowe jest ściśle osobista. Ale przesunęły się kryby. Coś spowodowało skrzyżowanie się przewodów. Teraz mogę podsłuchiwać część rozmowy. To co mówi Głos. Ale nie słyszę Korysa.

   - Jesteś pijany. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Ale w oczach Cynthii pojawiła się troska.

   - Korys - ciągnął Fletcher - żyje w czasach, kiedy facet nazwiskiem Browning ubiega się o fotel prezydencki. No i zostanie wybrany. Dlatego nie sprawdził mi się ten interes z Transsteelem. Korys znajduje się w przyszłości. Nie wiem jak odległej. W 1960 roku, a może jeszcze później. Znasz jakiegoś polityka, który nazywa się Browning?

   - Tylko poetę Browninga - powiedziała Cynthia - ale on jest z przeszłości.

   - Tak. Malował księżniczki... Co ja mam robić?

   - Każ sobie zmienić numer telefonu.

   - To mogłoby... Posłuchaj, Cynthia, boję się robić cokolwiek i boję się nic nie robić. Mam bezpośrednią łączność z przyszłością. Coś takiego nigdy się dotąd nie zdarzyło. To okazja, jakich mało. Powinienem to wykorzystać i zgarnąć z milion dolców albo napisać książkę, sam nie wiem co.

   - Opatentuj tę swoją odtrutkę na kaca.

   - Ale ta łączność jest ograniczona. Nie mogę zadawać pytań. Mogę tylko słuchać, co mówi Głos. Nie mogę wytropić Korysa, bo on też żyje w przyszłości. Gdybym był trzeźwy, nie rozumowałbym tak logicznie; zbyt silny byłby mój sceptycyzm. Ale dlaczego nie mam wierzyć w Korysa i w Głos, kiedy widzę jak tam, po drugiej stronie sali, tapeta zsuwa się na sufit.

   - To wrażenie subiektywne - stwierdziła Cynthia.

   - Ale co j a mam robić?

   Dziewczyna bawiła się szklanką. - Gdybym ci uwierzyła - czego riie zrobię - powiedziałabym, że wektory logiki wskazują pewne możliwości. Jako dziennikarka znam zasady dramatycznej nieuchronności. Być może Głos dowie się, że podsłuchujesz, i ożywi telefon, tak że słuchawka wpełznie ci do gardła i zadławisz się.

   - Oj! - jęknął Fletcher.

   - Albo może wysłać Korysa w przeszłość, żeby zabił ciebie... albo Embriona Korysa.

   - Nic nie zrobiłem.

   - No to - powiedziała Cynthia - istnieje jeszcze jedna możliwość. W roku 1960 Głos telefonuje do ciebie, a ty nazywasz się Korys.

   - Nie cierpię paradoksów - oświadczył stanowczo Fletcher. - To nie bajka. Chciałbym, żeby tak było. Wiedziałbym wtedy, co robić. Ale w życiu człowiek porusza się po omacku, niczego nie jest pewien. Nie jestem przygotowany do podsłuchiwania rozmów telefonicznych z przyszłości.

   Oczy Cynthii pałały. - A może ty sam jesteś Korysem dotkniętym amnezją! I głos naprawdę zwraca się do ciebie, tylko ty tego nie wiesz.

   - Zamknij się. Przestań. Jutro rano znów będzie telefon...

   - Nie odbieraj.

   - Ha! - parsknął pogardliwie Fletcher i zapadła chwila milczenia.

   - Widzisz - podjął po chwili - według mnie, wyobrażamy sobie przyszłość jako coś naturalnego, w sposób abstrakcyjny. Spodziewamy się że wszystko tam będzie super-naj, ale wiemy przecież, że to przychodzi stopniowo. Kiedy dochodzi do konkretów, nie chcemy jej .

   - Boisz się?

   - Jak cholera - przyznał Fletcher. - Pokusa jest zbyt wielka. Mógłbym zapisać jakieś równanie, wypróbować je i przemienić się w kropelkę protoplazmy. Zbyt dużo w tym niewiadomych czynników. A nie mam zamiaru nadstawiać karku. - No więc?

   - Zamierzam trzymać się od tego z dala, i już. Skarb z bajki! - uśmiechnął się przewrotnie - Wiem, w co by się obrócił. Ale mam wyjście. Nie będę przyjmował niczego, co zaoferują. Nie będę kradł. Będę tylko podsłuchiwał. To mi niczym nie grozi.

   - Mogą wspomnieć o twojej śmierci.

   - Wiem, że kiedyś umrę. Jestem gotów. Śmierci, podobnie jak podatków, nie da się przewidzieć; istnienie jednego wyklucza istnienie drugiego - pro tem. Dopóki tylko podsłuchuję - dopóki nie próbuję podbić świata ani wynaleźć promieni śmierci - dopóty jestem w porządku.

   - To mi przypomina tę starą dykteryjkę o facecie, co to w Zaduszki postanowił zrobić sobie skrót przez las, w którym straszy - powiedziała Cynthia. - Pomyślał sobie, że zawsze żył uczciwie i jeśli złe duchy dopadną go tylko dlatego, iż znalazł się w tym lesie, to nie ma na świecie sprawiedliwości.

   - No i co?

   - I wtedy głos za jego plecami powiedział: "no bo nie ma" - dokończyła wesoło Cynthia. - I to tyle.

   - Niczego nie ryzykuję - oświadczył Fletcher.

   - A ja nie uwierzyłam w ani jedno twoje słowo. Ale tak czy owak, to nowe podejście. Zapłać za drinki i chodźmy gdzieś coś zjeść.

   Fletcher sięgnął po portfel.

   Nic mu właściwie nie groziło. Nie zapisywał żadnych instrukcji ani równań, jakie Głos dyktował Korysowi. Gdzieś w mglistej otchłani przyszłości żył sobie w swoim niewyobrażalnym świecie Głos studiujący mapy temporalne, tak jak współcześni ludzie studiują mapy pogody. Były tam dzieci z próbówki, niewiarygodny uniwersytet i Polarna Stacja Klimatyczna. A Dakiego uratowano przed Inkwizycją za pomocą czegoś, co Głos określił zdawkowo terminem "joflik". - Joflik, to kilfoj wspak - kombinował Fletcher. Zwierzę, roślina czy minerał? A co mnie to zresztą obchodzi !

   Jego zainteresowanie przybrało formę czysto bezosobową; przestawił je siłą na te tory. Świadomość, że nie będzie go kusiło, by podkradać z przyszłości, jak tego próbował nieszczęsny doktor Sawtelle, przynosiła mu ogromną ulgę. Przeżywał chwile rozterki w związku z odtrutką na kaca; sprawiała wrażenie dosyć nieszkodliwej, ale Fletcher nie miał pewności, czy nie wywołuje czasem ubocznych skutków toksycznych u ludzi jego czasu. Mógł w końcu od niej skostnieć. Zniszczył przepis i wyrzucił z pamięci składniki.

   Tymczasem śledził z zainteresowaniem karierę Korysa. Te zniekształcone okruchy przyszłości były fascynujące. Pamiętaj ąc ostrzeżenie Cynthii, podświadomie spodziewał się usłyszeć, jak Głos napomyka, że niejaki Jerry Fletcher przejechany został przez helikopter, ale nic takiego nigdy nie nastąpiło. Zasady nieuchronności nie sprawdzały się.

   A czemu miałyby się sprawdzać? Nie wtrącał się. Nie wychylał. Rozumował z chłodną logiką; rzadko się zdarza, by widz w teatrze został zastrzelony przez jednego z aktorów.

   John Wilkes Booth...

   To nie była sztuka teatralna. To tył film. Aktorów dzieliły odległości temporalne. Mimo wszystko nigdy nie przerywał teraz Głosowi i starał się bardzo dyskretnie podnosić i odkładać słuchawkę.

   - Trwało to miesiąc. Dowiedział się w końcu, że Korys przygotowuje się do powrotu do swojego macierzystego sektora czasowego. Praktyka w terenie dobiegała końca. Wybrano prezydenta Browninga; Dodgersi zdobyli proporzec; założono bazę rakietową na Księżycu. Fletcher zastanawiał się, który to rok. 1960? 1970? A może później?

   Cynthia uparcie odrzucała propozycje odwiedzin w jego mieszkaniu i posłuchania Głosu. Utrzymywała, że to po prostu uszkodzenie na linii. - Lepsze to niż oglądanie znaczków pocztowych - przyznawała - ale zbyt outre, żeby mnie przekonać. - Fletcher podejrzewał jednak, że Cynthia była mniej sceptyczna, niż się do tego przyznawała.

   Nie brał sobie tego do serca. I tak się to wkrótce skończy. Jego praca w biurze nie ucierpiała; w perspektywie rysowała się podwyżka i awans, a jego hipochondria wycofała się do stanu pasywności. Od czasu do czasu nabierał podejrzeń co do swojego dobrego samopoczucia i profilaktycznie zażywał witaminy, ale nie zdarzało się to często.

   Nie notował nawet słów wypowiadanych przez Głos. Było to swego rodzaju tabu - tak jak unikanie następowania na spojenia płyt chodnikowych, bo inaczej będzie padać.

   - Jutro ma wyjechać - oznajmił Fletcher Cynthii pewnego wieczora, przy obiedzie.

   - Kto?

   - Korys, ma się rozumieć.

   - No i dobrze. Może nareszcie przestaniesz o nim truć. Chyba że podłapiesz jakiegoś nowego fioła. Co to będzie tym razem? Oswojony krasnoludek?

   Fletcher uśmiechnął się. - Nie stać mnie na to.

   - Jedzą śmietankę, prawda? Chciałam powiedzieć, piją.

   - Mój nie. Mój by żłopał żytniówkę i przepadał za nią.

   - Dobry ten kurczak - powiedziała Cynthia pracując szczękami. - Jeśli obiecasz, że zawsze będziesz mnie tak dobrze karmił, może rozpatrzę jeszcze raz moją odmowną odpowiedź w sprawie twoich oświadczyn.

   Był to jak na razie najbardziej obiecujący znak z jej strony. Fletcher pogrążył się w marzeniach. Później, w ogródku na dachu, zrobili sobie przerwę między tańcami i stanęli przy parapecie zapatrzeni w wielkie, roziskrzone miasto. Światła w dole pogłębiały jeszcze bezmiar nocy.

   - Baza rakietowa na Księżycu - wyszeptał Fletcher.

   Chłodna bryza owiała mu policzek. Otoczył Cynthię ramieniem i przyciągnął ją bliżej. Poczuł nagle wielkie zadowolenie z faktu, że nie następował na spojenia płyt chodnikowych. Wystrzegał się wszelkiego ryzyka. Przyszłość - wielka niewiadoma - była niebezpieczna, bo niewiadoma.

   A to zagrożenie mogło czaić się strasznie blisko. Nawet tutaj, teraz - wystarczyłyby zaledwie dwa kroki - jeden i stoi na szczycie parapetu, drugi i... Na szczęście ludzie wyposażeni byli w mechanizm nie pozwalający im na postawienie tych dwóch kroków.

   - Zimno - powiedział. - Wejdźmy do środka, Cynthia. Po co nam zapalenie płuc - zwłaszcza teraz.

   Zadzwonił telefon. Fletcher obudził się tego ranka z kolejnym bólem głowy. Prawdopodobnie kac. Odłożył papierosa do popielniczki i dyskretnie podniósł słuchawkę. To mogła być ostatnia rozmowa.

   - Wszystko gotowe, Korys? - zapytał Głos.

   Pauza.

   - No to za pół godziny. Ale skąd ta zwłoka? Kolejna, tym razem dłuższa pauza.

   - Och, naprawdę? Muszę to sobie zapisać. Ale nerwice były rozpowszechnione w tamtych czasych. A wiesz, Embrion Korys też wykazywał pewne objawy, ale naprostowano to. Tak się składa, że jego matka jest na urlopie. Za parę godzin będziesz się mógł z nią zobaczyć... Ale wracając do tego mężczyzny. Skąd wiedział, kim jesteś?

   Pauza.

   - Nie mam pojęcia, skąd się mógł dowiedzieć. Ani jak cię odnalazł. Jeśli mówił od rzeczy, jak twierdzisz, nie powinni go wypuszczać z czubków. Jak się nazywał?

   Pauza.

   - Fletcher. Gerald Fletcher? Sprawdzę, ale jestem pewien, że nie ma go w rejestrze. To nikt z naszych. Szkoda. Zbiegł ze szpitala albo... Ach, rozumiem. No nic, przypuszczam, że jest już pod troskliwą opieką. Tak, nazywali to wtedy sanatorium dla psychicznie chorych. Twoje badania nie obejmowały organizacji ówczesnej służby zdrowia! Ciekawe, że cię znał. Nie rozumiem.

   Pauza.

   - Zwracał się do ciebie po nazwisku? Nie K o r y s? Rzeczywiście. Skąd mógłby je znać? To naprawdę bardzo interesujące. A kiedy pojawił się po raz pierwszy?

   Pauza.

   - Zbity tłum... tak, naturalnie. Nie co dzień ktoś wjeżdża na koniu do Waldorf-Astorii. Ale zaręczam ci, że nie było żadnych kłopotów; każdy wygrany osobliwy zakład wyborczy... No tak, jeśli rzeczywiście ściągnął cię z konia i wymienił twoje nazwisko,.. to zastanawiające. Najwyraźniej był obłąkany, ale skąd wiedział... Nie, to nie mogła być telepatia, prawda? Nie ma niezbitego dowodu, że obłąkani są bardziej wrażliwi od... Czego się o nim dowiedziałeś?

   Pauza.

   - Rozumiem. Oczywiście, początki manii prześladowczej. Coś go dręczyło - może strach przed przyszłością; to dosyć powszechne w takich przypadkach. Lekarze twierdzą... och! A więc zbiegł ze szpitala. Tego rodzaju rzeczy były interesujące - prawdopodobnie zaczęło się jakby nigdy nic od hipochondrii - przeszło w powtarzające się regularnie dolegliwości, bóle głowy albo... W każdym razie mogło się to z biegiem czasu rozwinąć w autentyczną nerwicę. Ile lat miał ten mężczyzna?

   W szumiącej otchłani słychać było tylko milczenie. I znowu

   - Mhmm. Powiedziałbym, że to typowe w tym wieku. Ale teraz nic na to nie poradzimy - szkoda. Ten człowiek jest nieuleczalnie obłąkany. Dobrze byłoby poznać prawdziwą przyczynę, która doprowadziła go w końcu do wykolejenia. Ciekaw jestem, czym człowiek tamtego czasu i tego typu mógłby się tak przejąć, żeby aż postradać zmysły? Takie rzeczy zaczynają się dosyć często od przejawów hipochondrii, jak to opisałeś, ale skąd on miał tę pewność, że zwariuje? Naturalnie, jeśli jest się przeświadczonym, że popada się w obłęd, i rozmyśla o tym latami - no tak! Było nie było, możemy przedyskutować ten przypadek bardziej szczegółowo osobiście. A więc za pół godziny?

   Pauza.

   - Świetnie. Cieszę się, że nie felkowałeś sorkinów, chłopcze! - Głos zarechotał jowialnie. W słuchawce trzasnęło.

   Fletcher obserwował swoją rękę, jak ta wyciąga się i odkłada słuchawkę na czarne widełki.

   Czuł najeżdżające na niego ściany.

przekład : Jacek Manicki

    powrót