|
Henry Kuttner
Idealna skrytka
Gallegher grał ze słuchu - byłoby to zupełnie
naturalne, gdyby był muzykiem, ale Gallegher był uczonym. Zapijaczonym i
narwanym, ale dobrym. Chciał być eksperymentującym technikiem i byłby w tym
prawdopodobnie wybitny, ponieważ chwilami miał przebłyski geniuszu. Niestety,
brakło mu funduszy na tak wyspecjalizowane studia i dlatego Gallegher, z zawodu
konserwator integratorów, utrzymywał swoje laboratorium jedynie jako hobby. Było
to najkoszmarniej wyglądające laboratorium w całych sześciu stanach. Dziesięć
miesięcy spędził budując urządzenie, które nazwał organami alkoholowymi. Mógł,
leżąc na wygodnej, miękkiej kanapie i naciskając guziki wstrzykiwać do swego
wygarbowanego gardła trunki cudownej jakości, różnorodności i ilości. Ponieważ
jednak zbudował organy w przewlekłym stanie upojenia alkoholowego, nie pamiętał
naturalnie zasady ich budowy. W pewnym sensie należało tego żałować.
W laboratorium było wszystkiego po trochu, większość
rzeczy zupełnie ni przypiął, ni przyłatał. Reostaty miały maleńkie spódniczki
jak baletnice i puste uśmiechy na glinianych twarzach. Prądnica rzucała się w
oczy nazwą “Monstrum", a nieco mniejsza - etykietą głoszącą “Bełkotka". W
szklanej retorcie siedział porcelanowy królik i tylko Gallegher wiedział, jak on
tam się znalazł. Zaraz za drzwiami warował ohydny pies z żelaza, pierwotnie ~
przeznaczony na ozdobę wiktoriańskich trawników czy może wrót piekielnych.
Obecnie jego puste oczodoły służyły za uchwyty do probówek.
- Ale jak ty to robisz? - spytał Vanning.
Gallegher, którego wychudzona postać spoczywała
rozciągnięta pod organami alkoholowymi, wstrzyknął sobie do ust podwójne
martini.
- Hę?
- Słyszałeś
przecież. Mógłbym ci zapewnić wspaniałą posadę, gdybyś potrafił robić użytek z
tego swojego zwariowanego łba albo przynajmniej zaczął o siebie dbać.
- Próbowałem - mruknął Gallegher. - Nic z tego. Nie
mogę pracować, kiedy się skupię. Chyba, że robię coś mechanicznego. Moja
podświadomość musi mieć bardzo wysoki iloraz inteligencji,
Vanning, przysadzisty, niewysoki mężczyzna z
pobliźnioną, , śniadą twarzą, uderzał obcasami w Monstrum. Czasami Gallegher go
martwił. Ten człowiek naprawdę nie zdawał sobie sprawy ze swoich możliwości ani
z tego, jak wiele mogły one znaczyć dla Horace'a Vanninga, eksperta handlowego.
“Handel" był naturalnie czymś całkowicie legalnym, ale współczesne,
skomplikowane stosunki ekonomiczne pozostawiały wiele furtek, w które człowiek
inteligentny mógł się wcisnąć. Prawdę powiedziawszy, Vanning zajmował się
pokątnym doradztwem. Było to zajęcie popłatne. Gruntowna Znajomość prawa
należała w tych czasach do rzadkości. Przepisy stanowiły taki gąszcz, że
studiowanie prawa wymagało wieloletniego przygotowania. Ale Vanning miał
wspaniale wyszkolony personel, ogromną bibliotekę zawierającą wszelkie możliwe
przepisy, decyzje i dane i za przyzwoite honorarium mógł powiedzieć na przykład
doktorowi Crippenowi, jak bezpiecznie uniknąć płacenia podatku. Bardziej
szemrane interesy załatwiał ściśle poufnie, bez żadnych pomocników. Na przykład
sprawa takiej neurostrzelby...
Gallegher wynalazł tę
wybitną broń nie zdając sobie nawet sprawy z jej znaczenia. Pewnego wieczoru,
kiedy nawaliła mu spawarka, sklecił ją po prostu łącząc do kupy poszczególne
części przylepcem. Gallegher dał to urządzenie Vanningowi, ale Vanning nie
trzymał strzelby długo. Zarobił już tysiące kredytów pożyczając ją potencjalnym
mordercom, przysparzając tym niemało kłopotu policji.
Na przykład przychodził do niego człowiek z branży i
mówił:
- Słyszałem, że pan, potrafi pomóc, nawet jeśli
komuś grozi wyrok za morderstwo. Gdybym tak na przykład...
- Wolnego! Nie mogę do czegoś takiego przykładać ręki.
- Hmmm. Ale...
-
Teoretycznie rzece biorąc, przypuszczam, że zbrodnia doskonała jest możliwa.
Przypuśćmy, że został wynaleziony nowy rodzaj broni i przypuśćmy, przykładowo;
że znajduje się ona w schowku na Rakietodromie Pasażerskim w Newark.
- Hmmm?
- Ja tak tylko
teoretyzuj. Sejf numer 79, kombinacja szyfrowa trzydzieści-coś-tam-osiem. Te
drobne szczegóły zawsze pomagają w unaocznieniu sobie teorii, nieprawdaż?
- Pan chce powiedzieć...
-
Naturalnie gdyby nasz morderca dorwał się do tej teoretycznej broni i się nią
posłużył, byłby na tyle sprytny, żeby mieć w pogotowiu skrytkę pocztową pod
adresem..: powiedzmy: Sejf 40, Brooklyn Port. Mógłby wrzucić broń do skrytki,
zapieczętować ją i pozbyć się obciążającego dowodu na pasie transmisyjnym
najbliższego urządzenia pocztowego. Ale to wszystko oczywiście teoria. Przykro
mi bardzo, że nie mogę panu pomóc. Honorarium za rozmowę - trzy tysiące
kredytów. Recepcjonistka przyjmie od pana czek.
Wyrok
skazujący byłby w takim przypadku niemożliwy. Precedens: orzeczenie sądu 875-M,
Policja Illinois, sprawa Dubsona z oskarżenia publicznego. Przyczyna śmierci
musi zostać stwierdzona. Należy wziąć pod uwagę ewentualność wypadku. Jak
stwierdził sędzia sądu najwyższego Duckett podczas procesu Sanderson contra
Sanderson, gdzie chodziło o śmierć teściowej oskarżonej...
Bezwzględnie prokurator ze swoim sztabem biegłych
toksykologów musi się zgodzić, że...
Krótko mówiąc,
Wysoki Sądzie, zgłaszam wniosek o umorzenie sprawy z braku dowodów i
niemożliwości wyjaśnienia przyczyn śmierci...
Do
Galleghera nigdy nawet nie dotarto, że jego neurostrzelba jest tak niebezpieczną
bronią. Ale Vanning nawiedzał jego niechlujne laboratorium zachłannie śledząc
wyniki naukowych igraszek przyjaciela. Nie jeden raz zyskał w ten sposób jakieś
pożyteczne urządzenia. Kłopot polegał jednak na tym, że Gallegher nie chciał
pracować!
Łyknął jeszcze raz martini, potrząsnął głową
i podniósł swoje chude ciało. Mrugając podszedł leniwie do zawalonego różnymi
rupieciami stołu laboratoryjnego i zaczął się bawić kawałkami drutu.
- Co robisz?
- Nie wiem.
Bawię się. Bo tak to właśnie jest. Po prostu składam różne rzeczy do kupy i
czasami coś z tego wychodzi... Tyle, że nigdy nie wiem co. Tss. - Gallegher
zostawił druty i wrócił na kanapę. - A, do diabła z tym wszystkim.
Dziwadło, pomyślał Vanning. Gallegher był facetem z
gruntu amoralnym, zupełnie nie na miejscu w tym skomplikowanym świecie. Z
przewrotnym rozbawieniem patrzył na świat ze swego osobistego punktu
obserwacyjnego niemal zupełnie obojętnie. No i robił różne rzeczy...
Ale wyłącznie dla własnej przyjemności. Vanning
westchnął i rozejrzał się po laboratorium - jego pedantyczna dusza cierpiała
męki na widok tego pobojowiska. Machinalnie schylił się po leżący na podłodze
zmięty fartuch i poszukał wzrokiem jakiegoś haczyka. Oczywiście nic takiego nie
znalazł. Gallegher, który cierpiał na brak metali przewodzących, już dawno
powyrywał ze ścian wszystkie haki i wykorzystał na różne sposoby.
Tak zwany uczony z półprzymkniętymi oczyma zrobił
sobie klina. Vanning podszedł do stojącej w kącie metalowej szafki i otworzył
ją. Nie było tam żadnych wieszaków, więc poskładał porządnie fartuch i położył
go na dnie. Potem wrócił na swoje stanowisko na Monstrum.
- Napijesz się? - spytał Gallegher. Vanning potrząsnął
głową.
- Nie, dziękuję. Mam jutro sprawę.
- Zawsze jest jeszcze tiamina. Paskudztwo. Ja pracuję
znacznie lepiej jak mam mózg obłożony poduszkami pneumatycznymi. - A ja nie.
- To tylko kwestia wprawy - mrukną! Gallegher - do
której może dojść każdy, jeśli tylko... Na co się tak gapisz?
- Ta szafka... - powiedział Vanning marszcząc czoło ze
zdziwieniem. - Zaraz, co to takiego... - Wstał. Metalowe drzwi pozostały nie
domknięte i właśnie się otworzyły. A po fartuchu, który Vanning umieścił w
metalowej przegródce, nie było śladu.
- To farba -
wyjaśnił sennie Gallegher. - Coś w rodzaju impregnacji. Zbombardowałem wnętrze
tej szafki promieniami gamma. Ale nie nadaje się do niczego.
Vanning podszedł i przesunął świetlówkę, żeby móc
lepiej widzieć. Szafka nie była pusta, jak myślał w pierwszej chwili. Nie było w
niej już wprawdzie fartucha, ale za to znajdowała się maleńka banieczka,
czegoś... bladozielonego i z grubsza biorąc kulistego.
- Czy ona rozpuszcza różne rzeczy? - zapytał
wytrzeszczając oczy.
- Aha. Wyciągnij to, to
zobaczysz.
Vanning nie bardzo się kwapił z wsadzeniem
ręki do środka. Znalazł długie uchwyty do probówek i wydłubał nimi kulkę. Była
to... Szybko odwrócił głowę. Bolały go oczy. Zielona kulka zmieniała kolor,
kształt i wielkość, aż przybrała postać nieforemnego pełzającego ruchu. Nagle
uchwyty zrobiły się zadziwiająco ciężkie.
I nic
dziwnego. Vanning trzymał w nich fartuch.
- O, takie
właśnie płata figle - wyjaśnił obojętnie Gallegher:
-
Musi być po temu jakiś powód. Te rzeczy, które wkładam do szafki, robią się
małe. Ale jak je wyjmę, wracają do normalnych rozmiarów. Może mógłbym ją
sprzedać jakiemuś magikowi powiedział z powątpiewaniem.
Vanning usiadł mnąc w palcach fartuch i przyglądając
się metalowej szafce. Był to lśniąco czarny prostopadłościan o wymiarach mniej
więcej] 3 x 3 x 5 stóp, w środku wyłożony czymś, co przypominało szarawą farbę,
płożoną na wtrysk.
- Jak tyś to zrobił?
- Co? Sam nie wiem. Tak mi jakoś samo wyszło. -
Gallegher popijał swoją mieszankę piorunującą. - Może to sprawa rozciągliwości
wymiarów. Moja impregnacja mogła zmienić zależności czasoprzestrzenne wewnątrz
szafki. Ciekawe, co to może znaczyć - mruknął na stronie. - Słowa mnie czasami
przerażają. Vanning pomyślał o analogu sześcianu.
- To
znaczy... chcesz powiedzieć, że ta szafka jest większa wewnątrz niż na zewnątrz.
- Paradoks, najrozkoszniejszy pod słońcem paradoks!
Wyjaśnij mi to. Przypuszczam, ze jej wnętrze w ogóle nie znajduje się; w tym
kontinuum czasoprzestrzennym. No, spróbuj tam włożyć ten stół, to zobaczysz. -
Gallegher nie zrobił najmniejszego wysiłku, by wstać, machnął tylko ręką w
kierunku wyżej wzmiankowanego sprzętu.
- Masz racje.
Ten stół jest większy od szafki.
- No jest. Spróbuj go
wsunąć po kawałeczku. Najpierw tym rogiem. Śmiało.
Vanning przez chwilę zmagał się ze stołem. Mimo
niskiego wzrostu był silny, jak zwykle ludzie krępi.
-
Połóż szafkę, będzie ci łatwiej. Ja... uch... Okay, co dalej?
- No i wmanewruj do środka stół.
Vanning spojrzał zezem na przyjaciela, wzruszył
ramionami i spróbował wypełnić jego polecenie. Oczywiście stół nie chciał wejść
do szafki. Wszedł tylko róg, a reszta naturalnie utknęła, kołysząc się
niepewnie.
- No i?
-
Poczekaj.
Stół poruszył się. I powoli osiadł na dnie.
Vanningowi opadła szczeka, kiedy patrzył jak stopniowo wpełza do szafki łagodnym
ruchem tonącego w wodzie, niezbyt ciężkiego przedmiotu. Nic go jednak nie
wsysało, po prostu jak gdyby się roztapiał. Nie zmienione było tylko to, co
wystawało na zewnątrz, ale po trochu zapadało się wszystko.
Vanning wychylił się. Smuga ruchu raziła go w oczy.
Wewnątrz szafki było coś... co zmieniało kontury, kurczyło się, aż przybrało
postać kolczastej nieregularnej piramidy w kolorze ciemnej czerwieni.
W najszerszym miejscu, po przekątnej, nie miała ona
nawet czterech cali.
- Nie wierze w to - powiedział.
Gallegher uśmiechnął się.
- Jak to książe Wellington
powiedział do młodego oficera, była to bardzo mała butelka, sir.
- Zaraz, chwileczkę. Jak ja do diabła mogłem wpakować
ośmiostopowy stół do pięciostopowej szafki?
- Dzięki
Newtonowi - rzekł Gallegher. - Siła ciężkości. Napełnij próbówkę wodą, to ci
pokaże:
- Poczekaj... No, już. I co teraz?
- Do pełna nalałeś? Dobrze. W szufladzie z napisem
“Bezpieczniki" znajdziesz kostki cukru. Połóż kostkę cukru na wierzchu probówki,
tak, żeby jednym rogiem dotykała wody.
Vanning
zastosował się do polecenia. - No i co?
- Co widzisz?
- Nic. Cukier nasiąka wodą i rozpuszcza się.
- No właśnie - powiedział Gallegher z naciskiem.
Vanning spojrzał na niego w zadumie i odwrócił się do probówki. Kostka cukru
powoli rozpuszczała się i znikała. Po chwili już jej nie było.
- Powietrze i woda to zupełnie inne warunki fizyczne.
W powietrzu kostka cukru może istnieć jako kostka cukru. W wodzie tylko jako
roztwór. Ten jej róg, który sięga wody, podlega warunkom właściwym wodzie.
Zmienia się wiec w sensie fizycznym, choć nie w chemicznym. Reszta załatwia siła
ciężkości.
- Mów jaśniej.
-
Analogia jest wystarczająco jasna, ty głupku. Woda to jakby szczególne warunki
panujące wewnątrz szafki. A cukier to stół. No i teraz: cukier wchłonął woda i
stopniowo ją przeniknął; siła ciężkości wciągnęła rozpuszczającą się kostka do
probówki. Rozumiesz?
- Chyba tak. Stół wchłonął...
wchłonął czynnik znajdujący się wewnątrz szafki, tak? Czynnik, który sprawił, że
stół się skurczył...
- In partis, nie in toto. Po
kawałeczku. Możesz przecież wpakować ludzkie ciało do niewielkiego pojemnika z
kwasem siarkowym, też po kawałku.
- Och - powiedział
Vanning spoglądając spode łba na szafka. - A czy możesz ten stół wyciągnąć z
powrotem?
- Sam to zrób. Po prostu wsadź tam rękę i
wyjmij go.
- Wsadzić tam rękę? Nie mam najmniejszej
ochoty narazić jej na to, że się rozpuści!
- Nie bój
się. Ten proces nie jest natychmiastowy. Sam widziałeś. Zanim zmiana się
zacznie, musi upłynąć kilka minut. Możesz sięgnąć ręką do szafki bez obawy o
jakiekolwiek przykre skutki, pod warunkiem, że nie będziesz trzymał tam ręki
dłużej, niż jakąś minuta. Zaraz ci pokaże. - Gallegher podniósł się leniwie,
rozejrzał dokoła i wziął pustą butelka, a następnie włożył ją do szafki.
Zmiana rzeczywiście nie była natychmiastowa.
Dokonywała się powoli - butla zmieniała kształt i wielkość po trochu, aż
wreszcie przypominała zniekształcony sześcian wielkości mniej więcej kostki
cukru. Gallegher wyjął go i położył na podłodze.
Sześcian zaczął rosnąć. Aż na powrót przyjął postać
butli. - A teraz stół. Uważaj.
Gallegher wyjął
niewielką piramidka, która po chwili wróciła do swojej pierwotnej postaci.
- Widzisz? Założę się, że jakieś przedsiębiorstwo
zajmujące się składowaniem wiele by za to dało. Można by tam pomieścić wszystkie
meble z całego Brooklynu, ale byłyby kłopoty z wyjmowaniem poszczególnych
rzeczy. Zmiany natury fizycznej, rozumiesz...
- Trzeba
by mieć plan - rzucił Vanning w roztargnieniu. - Sporządzić rysunki znajdujących
się wewnątrz przedmiotów i pooznaczać je.
- Umysł
prawniczy - zauważył Gallegher. - Napiłbym się czegoś. Wrócił na kanapa i
zamknął syfon w śmiertelnym uścisku.
- Dam ci za tę
szafka sześć kredytów - zaproponował Vanning. - Jest twoja. Zresztą i tak
zajmuje mi za dużo miejsca. Szkoda, że jej samej nie mogę włożyć do środka. -
Uczony zaśmiał się swobodnie. - To zabawne.
- Tak
uważasz? - rzekł Vanning. - Proszę bardzo. - Wyjął z portfela kupony kredytowe.
- Gdzie mam położyć forsę?
- Wsadź do Monstrum. Ono
pełni role mojego banku... Dzięki. - No tak... Wiesz co, wyjaśnij mi trochę
bliżej tę sztuczki z kostką cukru. Bo to przecież nie sama siła ciężkości wciąga
kostka do probówki, prawda? Czy to przypadkiem woda nie przenika cukru...
- Masz rację. Osmoza. Nie. Osmoza ma coś wspólnego z
jajkami. Czy może to jest owulacja? Przewodnictwo, konwencja, absorpcja. Szkoda,
że nie studiowałem fizyki, znałbym wtedy właściwe słowa. A tak - jestem
kompletny osioł. = Gallegher pociągnął z syfonu.
-
Absorpcja - Vanning spoglądał spode łba. - To nie tylko na tym polega, że cukier
wchłania woda. To... to... w tym szczególnym przypadku... stół jak gdyby nasiąkł
warunkami panującymi wewnątrz szafki.
- Jak gąbka albo
bibuła. - Co, stół?
- Ja - odparł zwięźle Gallegher i
pogrążył się w pełnej zadowolenia ciszy, przerywanej jedynie od czasu do czasu
bulgotaniem, kiedy akurat wlewał sobie do przepitego gardła alkohol. Venning
westchnął i odwrócił się do szafki. Zanim ją uniósł w swoich muskularnych
ramionach, starannie zamknął drzwiczki na klucz.
-
Idziesz? No to dobranoc. Wszystkiego dobrego... wszystkiego dobrego...
- Dobranoc.
- Wszyst-kiego
do-bre-go ! - zakończył Gallegher z melancholijną rytmicznością, układając się
do snu.
Vanning westchnął ponownie i wyszedł w nocny
chłód. Na niebie lśniły gwiazdy, tylko na południu przyćmiewała je łuna Dolnego
Manhattanu. Płonące białym światłem wieżowce tworzyły poszarpany wzór. Wielki
neon podnosił zalety Vambuliny:
VAMBULINA CIF OŻYWI.
Śmigasz Vanninga stał przy krawężniku. Vanning
załadował szafkę do środka i ruszył w stronę Hudson Floatway, najkrótszą drogą w
kierunku śródmieścia. Przyszedł mu na myśl Poe. “Skradziony list" ukrywany w ten
sposób, że leżał na wierzchu, tyle że wielokrotnie składany i przeadresowywany,
zmienił swój wygląd zewnętrzny. Rany! Cóż za wspaniały sejf byłby z tej szafki.
Żaden złodziej by się nie włamał z tej prostej przyczyny, że nie byłaby
zamknięta. Żaden złodziej nie miałby powodu się włamywać. Vanning mógłby
napełnić sejf kuponami kredytowymi, które natychmiast stałyby się
nierozpoznawalne. Idealna skrytka. Ale na jakiej zasadzie ona do diabła działa?
Galleghera nie było nawet co pytać. Gallegher grał ze
słuchu. Nie wiedział, że pierwiosnek rosnący nad brzegiem rzeki, zwykły
pierwiosnek to Primula vulgaris. Pojęcie sylogizmu dla niego nie istniało.
Dochodził do wniosków bez pomocy przesłanek ogólnych i szczegółowych.
Vanning zastanawiał się. Dwa przedmioty nie mogą
przecież zajmować jednocześnie tej samej przestrzeni. A zatem w szafce istnieje
jakaś inna przestrzeń...
Ale Vanning zgadywał.
Przecież musiała być jakaś właściwie odpowiedź. Vanning jeszcze na nią nie
wpadł.
Tymczasem jechał do śródmieścia, kierując swój
śmigasz do biurowca, gdzie zajmował całe piętro. Wwiózł szafkę na górę windą
towarową. Nie umieścił jej jednak w swoim prywatnym gabinecie. Byłaby to
niepotrzebna ostentacja. Wstawił ją do magazynku, nasuwając na nią częściowo
szafę biurową. Po co pracownicy mają używać właśnie tej szafki.
Vanning zrobił krok do tyłu i zaczął się zastanawiać.
A może... Rozległ się cichy dzwonek. Zamyślony, nie usłyszał go w pierwszej
chwili. Kiedy dzwonek przeniknął do jego świadomości, Vanning poszedł do
gabinetu i wcisnął guzik wideofonu. Szara, surowa, brodata twarz mecenasa
Hattona wypełniła ekran.
- Dzień dobry - powiedział
Vanning. Hatton skinął głową.
- Usiłowałem pana złapać
w domu. Ale nie zdołałem, więc dzwonię do biura...
-
Nie sądziłem, że zadzwoni pan teraz. Sprawa jest jutro. Czy nie uważa pan, że
trochę za późno na dyskusję?
- Ale Dugan i Synowie
chcieli, żebym z panem porozmawiał. Odradzałem im to zresztą.
- Hm?
Hatton ściągnął gęste,
ciemne brwi.
- Ja skarżę, jak pan wie. Jest bardzo
dużo dowodów przeciwko MacIlsonowi.
- Tak pan mówi,
ale sprzeniewierzenie jest niesłychanie trudne do udowodnienia.
- Czy ma pan jakieś zastrzeżenia przeciwko
skopolaminie?
- Naturalnie - odparł Vanning. - Nie
będzie pan stosował wobec mojego klienta wykrywacza kłamstw!
- To spowoduje uprzedzenie ze strony przysięgłych.
- Ależ nie. Ze względów natury medycznej. Skopolamina
działa fatalnie na MacIlsona. Mam na to zaświadczenie.
- Fatalnie to właściwe słowo ! - Ton Hattona zabrzmiał
ostro. Pański klient zdefraudował te obligacje i mogę to udowodnić.
- Wartość dwudziestu pięciu tysięcy kredytów, tak?
Duża strata dla Dugana i Synów. A co pan sądzi o hipotetycznej sprawie, którą
przedstawiłem? Powiedzmy, że dwadzieścia tysięcy się znajdzie...
- Czy to prywatna linia? Nie jesteśmy nagrywani?
- Naturalnie. O, proszę, tu jest wyłącznik. - Vanning
podniósł do góry sznur z metalową końcówką. - Ściśle sub rosa.
- To dobrze - odrzekł mecenas Hatton. - Wobec tego
mogę panu swobodnie powiedzieć, że pan jest zwykły kanciarz...
- Phi!
- Stary kawał. Z
taaaką brodą. MacIlson zwędził pięć kawałków w obligacjach wymienialnych na
kredyty; rewidenci już to sprawdzają. A potem przychodzi do pana i pan go
namawia, żeby wziął jeszcze dwadzieścia tysięcy i zaproponował, że je odda o ile
Dugan i Synowie nie budą skarżyć. No i dzielicie się tymi pięcioma tysiącami. Co
w nieruchomościach wcale nie jest tak mało.
- Do
niczego takiego się nie przyznaję.
- Jasne, że nie.
Nawet w rozmowie na linii prywatnej. Ale to się rozumie samo przez się. Tylko że
numer jest stary i moi klienci nie zamierzają się z panem cackać, oddają sprawa
do sądu.
- Zadzwonił pan tylko po to, żeby mi to
powiedzieć?
- Nie, chce po prostu wyjaśnić z panem
sprawę przysięgłych. Czy zgadza się pan na użycie skopolaminy w stosunku do
nich?
- W porządku - odparł Vanning. Nie interesowali
go przysięgli. Będzie wygrywał subtelności prawne. Z przysięgłymi poddanymi
próbie na skopolaminę szanse są równe. To oszczędzi wiele dni, a może nawet
tygodni sporów i szarpaniny.
- Dobrze - mruknął
Hatton. - Nie będzie co z pana zbierać. Vanning odpowiedział umiarkowanie
ordynarnym przekleństwem i przerwał połączenie. Świadomość czekającej go
pyskówki w sądzie wyparła z jego myśli szafka działającą na zasadzie czwartego
wymiaru i Vanning wyszedł z biura. Później będzie miał dość czasu, żeby
dokładniej zbadać możliwości, jakie krył w sobie osobliwy schowek. Nie chciał
sobie teraz zaprzątać głowy sprawami nieistotnymi. Poszedł do domu, kazał
służącej przyrządzić sobie mocnego drinka i padł na łóżko.
A nazajutrz wygrał sprawę. Stosując skomplikowane
kruczki prawne i wykorzystując niejasne precedensy. Swój wywód oparł na tym, że
obligacje nie zostały wymienione na kredyty rządowe. Zawiłe tabele ekonomiczne
udowodniły to za Vanninga. Wymiana nawet piciu tysięcy kredytów spowodowałaby
falowanie krzywej wykresu, a nic takiego nie nastąpiło. Eksperci Vanninga wdali
się w niesamowite wprost szczegóły. Aby udowodnić winę, trzeba było pokazać albo
w sensie dosłownym, albo w drodze wnioskowania, że obligacje istniały od
dwudziestego grudnia, a więc od daty ostatniej kontroli. Jako precedens
posłużyła sprawa Donovan contra Jones.
Hatton zerwał
się z miejsca.
- Wysoki Sądzie, Jones przyznał się
później do defraudacji!
- Co nie ma żadnego wpływu na
pierwotną decyzja - odparował gładko Vanning. - Prawo nie działa wstecz. Werdykt
nie został udowodniony.
- Proszę obrona o
kontynuowanie.
Obrona kontynuowała wznosząc wspaniale
skomplikowany gmach kazuistycznej logiki.
Hatton
szalał.
- Wysoki Sądzie, ja...
- Jeśli mój czcigodny przeciwnik przedstawi choćby
jedną obligację - dosłownie jedną spośród wyżej wymienionych - poddaję się.
Przewodniczący sądu miał ironiczną mina.
- Istotnie, jeśli taki dowód zostanie przedstawiony,
oskarżony znajdzie się w więzieniu natychmiast po ogłoszeniu wyroku. Pan o tym
dobrze wie, panie Vanning. Prosta kontynuować.
-
Chętnie. A więc według mojej koncepcji owe obligacje nigdy nie istniały.
Stanowiły one wynik błędu w liczeniu.
- Błąd w
obliczeniach dokonywanych kalkulatorem Pedersona?
-
Takie błędy się zdarzają, jak zaraz udowodnię. Chciałbym wezwać mojego
następnego świadka...
Świadek, obliczeniowiec, nie
prowokowany pytaniami, wyjaśnił, jak to kalkulator Pedersona może się mylić.
Podawał przykłady. Hatton złapał go na jednym z nich.
- Protestuję, Wysoki Sądzie. W Rodezji, jak wszyscy
wiedzą, zlokalizowano obiekty ważnej dziedziny przemysłu o charakterze
eksperymentalnym. Świadek nie sprecyzował, o jaką produkcję chodzi w tej
konkretnej fabryce. Czy przypadkiem nie dlatego, że Zjednoczone Zakłady
Hendersona zajmują się głównie rudami radioaktywnymi?
- Świadek jest proszony o udzielenie odpowiedzi.
- Nie mogę. W moich dokumentach nie ma takiej
informacji.
- Dość znaczna luka - warknął Hatton. -
Radioaktywność uszkadza delikatny mechanizm kalkulatora Pedersona. Ale w biurach
firmy Dugan i Synowie nie ma ani radu, ani produktów jego rozkładu.
Wstał Vanning.
- Chciałbym
zapytać, czy biura te były ostatnio wykadzane - Były. Jest to wymóg prawny.
- Użyto pewnego typu gazowego chloru? - Tak.
- Chciałbym wezwać mojego następnego świadka.
Następny świadek, fizyk, a zarazem pracownik Instytutu
Ultraradowego, wyjaśnił, że promieniowanie gamma wpływa silnie na chlor
powodując jonizację. Żywe organizmy mogą asymilować produkty rozkładu radu i
dalej je przekazywać. Niektórzy klienci firmy Dugan i Synowie byli poddani
działaniu radioaktywne mu...
- To śmieszne, Wysoki
Sądzie! Czyste teoretyzowanie... Vanning robił wrażenie urażonego.
- Powołuję się na casus Dangerfield i Austro Products,
Kalifornia, 1963. Przepis stanowi, że wątpliwości tłumaczy się na korzyść
oskarżonego. Ja zmierzam po prostu do tego, że kalkulator Pedersona, którym
liczono obligacje, mógł być wadliwy. Jeśli tak było rzeczywiście, to obligacje
nie istniały, a zatem mój klient jest niewinny.
-
Proszę kontynuować - powiedział sędzia, żałując, że nie jest Jeffriesem i nie
może posłać całej tej cholernej bandy na szafot. Prawoznawstwo powinno się
opierać na prawdzie, zamiast stanowić trójwymiarową grę w szachy. Ale jest to
oczywiście naturalna konsekwencja zawiłości politycznych i ekonomicznych
nowoczesnej cywilizacji. Już wtedy było wiadomo, że Vanning wygra sprawę.
No i wygrał. Przysięgli byli zmuszeni uznać racje
obrony. W ostatnim desperackim zrywie Hatton zgłosił wniosek formalny i zażądał
skopolaminy, ale jego wniosek został obalony. Vanning mrugnął do swojego
przeciwnika i zamknął teczkę.
Wrócił do swojego biura.
O szesnastej trzydzieści zaczęły się kłopoty. Ledwie sekretarka zdążyła
zapowiedzieć niejakiego pana MacIlsona, kiedy została odepchnięta przez
szczupłego ciemnego mężczyznę w średnim wieku taszczącego zamszową walizkę
gigantycznych rozmiarów.
- Vanning, musiałem się z
tobą zobaczyć!...
Wzrok adwokata spochmurniał. Wstał
zza biurka i skinieniem głowy odprawił sekretarkę. Kiedy drzwi się za nią
zamknęły, zapytał obcesowo:
- Co ty tu robisz?
Powiedziałem ci, żebyś się trzymał ode mnie z daleka. Co masz w tej walizie?
- Obligacje - wyjaśnił MacIlson niepewnym głosem. -
Coś nie wyszło...
- Szalony idioto! Żeby przynosić
tutaj te obligacje... - Jednym skokiem Vanning znalazł się przy drzwiach i
zamknął je starannie na klucz. - Czy nie rozumiesz, że jak tylko Hatton położy
na nich łapy, natychmiast znajdziesz się z powrotem za kratkami? A mnie odbiorą
prawo wykonywania zawodu?! Wynoś się z tym w tej chwili!
- Ale wysłuchaj mnie, dobrze? Poszedłem z tymi
obligacjami do Zjednoczenia Finansowego, tak jak mi powiedziałeś, ale... ale tam
już czekał na mnie policjant. Na szczęście w porę go zobaczyłem. Gdyby mnie
złapał...
Vanning westchnął głęboko.
- Miałeś przecież zostawić te obligacje na dwa
miesiące w skrytce na stacji kolei podziemnej...
MacIlson wyciągnął z kieszeni biuletyn.
- Ale rząd ogłosił zamrożenie akcji rodowych i
obligacji. W ciągu tygodnia sprawa wejdzie w życie. Nie mogłem w tej sytuacji
czekać, pieniądze byłyby zamrożone nie wiadomo na jak długo.
- Pokaż no ten biuletyn - Vanning przyjrzał mu się i
zaklął cicho. - Skąd to wziąłeś?
- Kupiłem od chłopaka
przed więzieniem. Chciałem sprawdzić bieżące notowania rudy.
- Mhm, rozumiem. A nie przyszło ci do głowy, że ten
biuletyn może być sfałszowany?
MacIlsonowi opadła
szczęka. - Sfałszowany?
- Właśnie. Hatton się
domyślił, że chcę cię wyciągnąć z pudła, i miał to w pogotowiu. A ty kupiłeś ten
numer. Dostarczyłeś policji dowodów, a mnie postawiłeś w ładnej sytuacji.
- A... ale...
Vanning
skrzywił się.
- A jak sądzisz, dlaczego widziałeś tego
glinę w Zjednoczeniu Finansowym? Przecież mogli cię capnąć w każdej chwili. Ale
oni woleli wystraszyć cię na tyle, żebyś przyszedł do mnie, bo wtedy pieką dwie
pieczenie przy jednym ogniu! Dla ciebie paka, a ja się mogę pożegnać z prawem
wykonywania zawodu. Cholera! MacIlson oblizał usta.
-
Czy nie mógłbym wyjść tylnymi drzwiami?
- Przez kordon
policji, który tam niewątpliwie czeka? Bzdura! Nie bądź gorszym durniem, niż
musisz !
- A czy... a czy ty nie możesz tego schować?
- Niby gdzie? Przecież prześwietlą moje biurko
promieniami rentgena. Nie, ja po prostu... - Vanning urwał. - Hmmm, ukryć je
mówisz... U k r y ć . . .
Odwrócił się na pięcie do
dyktografu.
- Panna Harton? Mam ważną konferencję.
Proszę mi nie przeszkadzać pod żadnym pozorem. Gdyby pani ktokolwiek wręczył
nakaz rewizji, proszę zażądać potwierdzenia przez centralę. Jasne? Okay.
W MacIlsona wstąpiła nadzieja.
- Czy... wszystko jest w porządku?
- Och, zamknij się! - warknął Vanning. - Zaczekaj tu
na mnie, zaraz wracam. - Ruszył ku bocznym drzwiom i zniknął. - W zdumiewająco
krótkim czasie wrócił taszcząc metalową szafkę. - Pomóż mi... uff... tu, w tym
kącie. A teraz się wynoś.
- Ale...
- Spływaj - polecił Vanning. - Sam wiem, co mam robić.
Nic nie mów. Aresztują cię, ale bez dowodów nie mogą cię trzymać. Przyjdź, jak
tylko cię wypuszczą. - Pchnął MacIlsona w kierunku drzwi, otworzył je i wyrzucił
gościa. - Wrócił do szafki i zajrzał do środka. Była pusta. Z całą pewnością.
Zamszowa walizka...
Dysząc
ciężko Vanning wtaszczył ją do szafki. Zajęło mu to trochę czasu, ponieważ
waliza była od niej większa. W końcu jednak odetchnął widząc, jak kurczy się i
zmienia kształt, aż wreszcie, mała i zdeformowana, zaczyna przypominać wydłużone
jajko w kolorze miedzianej centówki.
- Fiu, fiu! -
powiedział Vanning, a następnie przysunął się i przyjrzał bliżej. Wewnątrz
szafki coś się poruszyło. Zobaczył groteskowe stworzenie, nie wyższe niż cztery
cale. Było to coś zdumiewającego - składało się z samych sześcianów i kątów,
było jaskrawozielone i najwyraźniej żywe.
Ktoś zapukał
do drzwi.
Maleńkie stworzenie męczyło się nad
miedzianym jajkiem. Jak mrówka usiłowało je unieść i przemieścić. Vanninga
zatkało; sięgnął do szafki. Stworzenie czwartego wymiaru zrobiło unik. Ale nie
dość szybko. Vanning opuścił dłoń i poczuł w niej szamotaninę. Zacisnął pięść.
Ruch zamarł. Vanning wypuścił martwe stworzenie i
pospiesznie wyjął rękę.
Drzwi drżały pod ciosami
pięści. Zamknął szafkę i zawołał:
- Chwileczkę!
- Wyłamujcie - ktoś polecił.
Ale nie było takiej potrzeby. Vanning przybrał bolesny
uśmiech i otworzył drzwi: Wszedł Hatton w towarzystwie tęgiego policjanta.
- Mamy MacIlsona - powiedział. - Och? Dlaczego?
Zamiast odpowiedzi Hatton dał znak ręką. Policjanci
zaczęli przeszukiwać pokój. Vanning wzruszył ramionami.
- Chybaście się zanadto pospieszyli - powiedział. -
Włamanie i wejście...
- Mamy nakaz!
- A pod jakim zarzutem?
-
Chodzi oczywiście o obligacje - głos Hattona był znużony. - Nie wiem, gdzie pan
ukrył tę walizkę, ale ją znajdziemy.
- Jaką walizkę? -
chciał koniecznie wiedzieć Vanning.
- Tę, którą miał
MacIlson, - kiedy tu wchodził. Tę samą, której nie miał wychodząc.
- Zabawa - rzekł smutno Vanning - skończona. Poddaję
sili. - Hę?
- A jeśli wam powiem, co zrobiłem z
walizką, to czy przemówicie za mną?
- No... jasne. A
gdzie...
- Zjadłem ją - rzekł Vanning kładąc się na
kanapie i szykując do drzemki. Hatton posłał mu przeciągłe, pełne nienawiści
spojrzenie.
Policjanci przeszli obok szafki rzuciwszy
okiem do środka. Promienie rentgena nie ujawniły nic w ścianach, podłodze,
suficie ani w meblach. Pozostałe pomieszczenia biurowe zostały również
przeszukane. Vanning przyklaskiwał żmudnemu zajęciu. Wreszcie Hatton się poddał.
Wyczerpał wszystkie możliwości.
- Jutro składam
doniesienie - obiecał mu Vanning. - A co do MacIlsona, skorzystam z zasady h a b
e a s c o r p u s .
- Idź do diabła - burknął Hatton.
- A teraz do widzenia panom.
Vanning zaczekał, aż
nieproszeni goście się wyniosą. A następnie chichocząc z cicha podszedł do
szafki i otworzył drzwi.
Jajko miedzianego koloru
zniknęło. Vanning macał w środku, ale bezskutecznie.
Doniosłość tego faktu początkowo do niego nie
docierała. Obrócił szafkę frontem do okna i zajrzał ponownie, ale z tym samym
skutkiem. Szafka była pusta.
Dwadzieścia pięć tysięcy
kredytów w obligacjach rodowych przepadło.
Na Vanninga
uderzyły siódme poty: Złapał metalowy sejf i zaczął nim potrząsać. Ale to nie
pomogło. Przeniósł go w przeciwległy róg pokoju, a sam wrócił na poprzednie
miejsce i ze żmudną drobiazgowością zaczął oglądać podłogę.
Co!... Czyżby Hatton?
To
niemożliwe. Vanning nie spuścił szafki z oka ani na moment aż do chwili wyjścia
policji. Jeden z policjantów otworzył drzwi, zajrzał do środka i zamknął je z
powrotem. Od tamtej pory szafka była bez przerwy zamknięta.
Obligacje zniknęły.
Tak
samo, jak i dziwne stworzenie, które Vanning zgniótł w ręce. A wszystko to razem
znaczyło, że... że co?
Podszedł szybko do wideofonu i
wywołał Galleghera.
-
Co takiego, hm? Och. Co chcesz? - wychudzona twarz uczonego, jeszcze
mizerniejsza z powodu zmęczenia, ukazała się na ekranie. - Mam kaca, a skończyła
mi się tiamina. No, jak twoja sprawa?
- Posłuchaj -
rzekł Vanning nagląco. - Włożyłem coś do tej twojej cholernej szafki i
straciłem.
- Szafkę? Zabawne.
- Nie. To, co do niej włożyłem... walizkę. Gallegher w
zamyśleniu potrząsnął głową.
- Nigdy nie wiadomo, no
nie? Pamiętam, jak kiedyś zrobiłem... - Do diabła z tym. Muszę odzyskać walizkę!
- Klejnot rodzinny? - zapytał Gallegher. - Nie. Tam
były pieniądze.
- Czy nie uważasz, że to trochę
lekkomyślne z twojej strony? Od roku 1949 żaden bank nie splajtował. Nigdy nie
przypuszczałem, Vanning, że jesteś skąpiec. Chciałeś mieć stale forsę przy
sobie, żebyś mógł ją pieścić swoimi chciwymi łapskami co?
- Jesteś pijany.
- Usiłuje
być - sprostował Gallegher. - Ale z wiekiem nabawiłem się straszliwej odporności
na alkohol. Okropnie dużo czasu mi to teraz zabiera. Przez twój telefon jestem
dwa i pół drinka do tyłu. , Musze sobie sprawić przedłużacz do organów, żebym
mógł jednocześnie rozmawiać i pić.
Vanning cały czas
bełkotał w słuchawkę.
- Moja walizka! Co się z nią
stało? Musze ją odzyskać. - No cóż, ja jej nie mam.
-
A czy nie możesz wykombinować, gdzie ona jest?
- Nie
mam pojęcia. Podaj mi szczegóły. Zobaczę, co się da zrobić.
Vanning zastosował się do polecenia, korygując swoją
relacje na tyle, na ile kazała mu ostrożność.
- Okay -
powiedział na koniec Gallegher, dość niechętnie. - Nienawidzę wysnuwania teorii,
ale w drodze wyjątku... moja diagnoza będzie cię kosztowała pięćdziesiąt
kredytów.
- Co takiego? Posłuchaj...
- Pięćdziesiąt kredytów - powtórzył Gallegher
nieustępliwie. Albo nie będzie diagnozy.
- A skąd ja
mogę wiedzieć, że dzięki niej odzyskam walizkę?
-
Trzeba się liczyć z tym, że mi się nie uda. Ale jednocześnie jest szansa...
Musze iść do Mechanistry i skorzystać z ich maszyn. A oni sobie słono liczą. Ale
potrzebne mi będą kalkulatory o mocy czterdziestu mózgów.
- Okay, okay - mruknął Vanning. - Idź do nich. Zależy
mi na tej walizce jak diabli.
- Interesuje mnie ten
chrabąszcz, którego rozdusiłeś. Mówiąc szczerze, to jedyny powód, dla którego w
ogóle zajmuje się twoją sprawą. Życie w czwartym wymiarze... - ciągnął Gallegher
mrucząc pod nosem. Jego twarz zniknęła z ekranu. Po chwili Vanning przerwał
połączenie.
Jeszcze raz przeszukał szafkę nie
znajdując w niej nic. Zamszowa walizka musiała się jakoś ulotnić. Niech to
diabli!
Dumając nad swymi kłopotami Vanning włożył
płaszcz i poszedł do Manhattan Roof na zakrapianą winem kolacje. Było mu siebie
żal.
Nazajutrz jego rozczulenie nad sobą jeszcze
wzrosło. Próbował się skontaktować z Gallegherem, ale nikt się tam nie zgłaszał,
wiec po prostu zabijał czas. Około południa wpadł MacIlson. Był roztrzęsiony.
- Nie spieszyło ci się specjalnie z wyciagnięciem mnie
z pudła rzucił na wstępie. - No i co dalej? Masz coś do picia?
- Po co ci picie - mruknął Vanning. - Sądząc z tego,
jak wyglądasz, już się napiłeś. Jedź na Florydę i czekaj, aż się to wszystko
przewali.
- Mam dosyć czekania. Jadę do Ameryki
Południowej. Potrzebuje forsy.
- Poczekaj, aż będzie
można zrealizować obligacje. - Biorę obligacje. Polowe. Tak jak się umawialiśmy.
Oczy Vanninga zwęziły się.
- I wleziesz prosto w łapy
policji. Jak dwa a dwa cztery. MacIlson był wyraźnie nieswój.
- Przyznam, że popełniłem głupi błąd. Ale tym razem
nie... tym razem będę mądrzejszy.
- To znaczy
zaczekasz.
- W helikopterze na dachu czeka mój
przyjaciel. Podrzuci mu obligacje, a potem spokojnie sobie wyjadę. Policja nic
przy mnie nie znajdzie.
- Powiedziałem: nie -
powtórzył Vanning. - Sprawa jest zbyt ryzykowna.
-
Ryzykowna jest teraz. Jeżeli znajdą obligacje... - Nie znajdą.
- Gdzie je schowałeś? - To moja sprawa.
MacIlson rzucił nerwowe spojrzenie spode łba.
- Być może. Ale są w tym budynku. Wczoraj przed
przyjściem glin nie mogłeś ich stąd nigdzie przeszwarcować. Nie kuś losu. Czy
szukali rentgenem?
- Aha.
-
Słyszałem, że Hatton z całą bandą ekspertów bada plany budynku. Znajdzie twój
sejf. Ja stąd w każdym razie znikam, zanim do tego dojdzie.
Vanning pomachał ręką.
-
Jesteś histeryk. Przecież cię wyciągnąłem, prawda? Mimo, że o mały włos
spieprzyłbyś całą sprawę.
- To prawda - przyznał
MacIlson pociągając się za wargę. - Ale ja... - zaczął obgryzać paznokcie. -
Cholera, przecież ja siedzę na kraterze wulkanu i pod sobą mam jeszcze gniazdo
termitów. Nie będę tu sterczał i czekał, aż znajdą obligacje! A od Ameryki
Południowej, dokąd się teraz wybieram, nie mogą chyba zażądać ekstradycji.
- Musisz czekać - powtórzył stanowczo Vanning. - To
jest twoja jedyna szansa.
Nagle w ręku MacIlsona
błysnęła spluwa.
- Dawaj polowe obligacji. I to już.
Nie wierze ci ani trochę. Myślisz, że będziesz mnie zwodził w nieskończoność?
No, do cholery, dajesz forsę czy nie!?
- Nie - odparł
Vanning. - Ja nie żartuje.
- Wiem, że nie żartujesz.
Ale ja nie mam tych obligacji. - Jak to nie masz?
-
Czy słyszałeś kiedy o możliwościach, jakie stwarza czwarty wymiar? - zapytał
Vanning nie spuszczając z MacIlsona czujnego spojrzenia. - Schowałem walizkę do
specjalnego tajnego sejfu. Ale nie mogę go otworzyć przed upływem określonej
liczby godzin.
- Mhm... - zadumał się MacIlson. - A
kiedy... - Jutro.
- W porządku. To znaczy, że wtedy
będziesz miał dla mnie te obligacje, tak?
- O ile przy
tym obstajesz. Ale radziłbym ci zmienić zdanie. Byłoby to dla ciebie
bezpieczniejsze.
Zamiast odpowiedzi MacIlson
uśmiechnął się tylko przez ramię wychodząc. Vanning dłuższy czas siedział bez
ruchu. Był przestraszony nie na żarty.
Problem polegał
na tym, że MacIlson był typem skłonnym do stanów maniakalno ekspresyjnych. Mógł
rzeczywiście zabić. W tej chwili był w silnym stresie - jako człowiek ścigany i
nie mający nic do stracenia. No cóż... Należałoby przedsięwziąć środki
ostrożności.
Vanning raz jeszcze zadzwonił do
Galleghera, ale i tym razem nikt się nie odezwał. Nagrał dla niego wiadomość na
taśmę i znów ostrożnie zajrzał do szafki. Była pusta.
Wieczorem Vanning odwiedził Galleghera w jego
laboratorium. Uczony robił wrażenie i pijanego i zmęczonego.
Machnął niedbale ręką w kierunku stołu zasłanego
skrawkami papieru.
- Ale mi zabiłeś klina! Gdybym znał
zasady działania tego urządzenia, to bałbym się je dotknąć. Siadaj. I napij się.
Masz te pięćdziesiąt kredytów?
Vanning w milczeniu
wręczył Gallegherowi kupony. Gallegher wsunął je do Monstrum.
- Dobrze. A teraz... - usadowił się na kanapie. -
Teraz zabieramy się do rozwiązywania zagadki za pięćdziesiąt kredytów.
- Czy ja mogę odzyskać walizkę?
- Nie - odparł stanowczo Gallegher. - A przynajmniej
ja nie widzę takiej możliwości. Ona się znajduje w innym fragmencie
czasoprzestrzeni.
- Ale co to znaczy?
- To znaczy, że ta szafka działa trochę jak teleskop,
tyle że nie wyłącznie w sferze wizualnej. Stanowi coś w rodzaju okna. Możesz
przez nie sięgnąć albo wyjrzeć. Jest to wyjście do t e r a z plus X.
Vanning spojrzał spode łba.
- Nic mi do tej pory nie mówiłeś.
- Wszystko, co do tej pory na ten temat wiem, to tylko
teoria i obawiam się, że nic więcej nie będzie. Posłuchaj : na początku się
myliłem. Przedmioty wkładane do szafki nie pojawiały się w innej przestrzeni,
ponieważ musiałaby istnieć stała przestrzenna. To znaczy wcale by się nie
zmniejszały. Rozmiar to rozmiar. Fakt przeniesienia sześcianu o boku jednego
cala na Marsa nie zmniejszyłby go ani nie powiększył.
- A, co z gęstością środowiska? Czy przedmiot nie
uległby zmiażdżeniu?
- Jasne, i pozostałby zmiażdżony.
Po wyjęciu z szafki nie powróciłby do swojego poprzedniego rozmiaru ani
kształtu. X plus Y nigdy nie równa się XY. Ale X razy Y:..
- Równa się co?
- I tu jest właśnie pies pogrzebany - Gallegher
rozpoczął wykład. - Rzeczy, które wkładaliśmy do szafki, wędrowały w czasie. Ich
szybkość czasowa nie ulegała zmianie, czego nie można powiedzieć o warunkach
przestrzennych. Dwie rzeczy nie mogą znajdować się jednocześnie w tym samym
miejscu. Ergo twoja walizka została wysłana w inny czas: t e r a z plus X. A co
oznacza w tym wypadku X, nie mam zielonego pojęcia, chociaż podejrzewam, że
kilka milionów lat.
Vanning był oszołomiony.
- To znaczy, że walizka jest w przyszłości odległej o
milion lat? - Nie wiem, jak daleko, ale przypuszczam, że bardzo. Brak mi danych
do rozwiązania tego równania. Wnioskowałem głównie przez indukcje, ale wyniki są
zwariowane jak diabli. Einstein byłby tym zachwycony. Moja teoria pokazuje, że
wszechświat jednocześnie kurczy się i rozciąga.
- Ale
co to ma wspólnego...
- Ruch jest względny - ciągnął
nieubłaganie Gallegher. - To zasada podstawowa. Oczywiście, że wszechświat się
rozciąga, rozchodzi się jak gaz, ale jednocześnie jego części składowe się
kurczą. To znaczy one nie rosną dosłownie rzecz biorąc, rozumiesz, w każdym
razie nie słońca ani nie atomy. One po prostu się oddalają od punktu
centralnego. Pędzą we wszystkich możliwych kierunkach... zaraz... o czym to ja
mówiłem? Aha, po prostu kurczy się wszechświat jako jednostka.
- No to się kurczy. Ale gdzie jest moja walizka?
- Mówiłem ci już. W przyszłości. Doszedłem do tego w
drodze rozumowania indukcyjnego. Jest to cudownie proste i logiczne. I zupełnie
niemożliwe do udowodnienia. Sto, tysiąc, milion lat temu Ziemia - tak jak i
wszechświat - była większa niż teraz. I dalej się kurczy. Kiedyś, w przyszłości,
będzie o połowa mniejsza. Tyle że mytego nie zauważymy, ponieważ i wszechświat
będzie proporcjonalnie mniejszy.
Gallegher sennie
ciągnął dalej.
- Włożyliśmy do szafki stół, który
wyłonił się gdzieś w przyszłości. Bo ta szafka, jak ci już mówiłem, to jest jak
gdyby okno w inny czas. I na stół oddziałały warunki typowe dla tego czasu. Stół
skurczył się po tym, jak mu daliśmy kilka sekund na wchłoniecie entropii, a może
zresztą czegoś tam innego. Czy ja miałem na myśli entropie? Allach jeden wie.
No, trudno.
- Zamienił się w piramidę.
- Bo pewnie temu procesowi również towarzyszy
geometryczne zniekształcenie. A może to po prostu złudzenie optyczne. Może nie
potrafimy odpowiednio nastawić wzroku. Wątpię, czy w przyszłości rzeczy będą tak
naprawdę wyglądały inaczej - poza tym, że będą mniejsze - ale my korzystamy
teraz z okna w czwarty wymiar. Fałda czasowa. To tak, jakbyśmy patrzyli przez
pryzmat. Zmiana wielkości jest rzeczywista, ale kształt i kolor wydają się inne
jedynie naszym oczom patrzącym przez pryzmat czwartego wymiaru.
- Czyli moja walizka znajduje się w przyszłości, tak?
Ale dlaczego zniknęła z szafki?
- A co z tym małym
stworzonkiem, które zgniotłeś? Może miało kumpli? Mogli być niewidzialni, poza
bardzo wąskim... jak je tam nazwać.., polem widzenia. Pomyśl : kiedyś w
przyszłości - za sto, tysiąc czy milion lat walizka zjawia się ni z tego ni z
owego nie wiadomo skąd? Jeden z naszych potomków przeprowadza dochodzenie, a ty
go nagle zabijasz. Przychodzą jego kumple i zabierają walizkę, wynoszą ją poza
obręb szafki. Jeśli chodzi o przestrzeń, walizka może być gdziekolwiek,
natomiast element czasu jest wielkością nieznaną. T e r a z plus X. Na tym
właśnie polega działanie tego sejfu. No i co ty na to?
- Do diabła! - wybuchnął Vanning. - I to jest
wszystko, co masz mi do powiedzenia? Czy mam te walizkę spisać na straty?
- Aha. Chyba, że sam chcesz się tam po nią wgramolić.
Ale Bóg jeden wie, gdzie byś się znalazł. W przeciągu kilku tysięcy lat
proporcje składników powietrza prawdopodobnie by się zmieniły. A może byłyby i
inne zmiany.
- Nie jestem taki głupi.
No i proszę. Obligacje zniknęły bez nadziei na to, że
się odnajdą. Vanning byłby się nawet pogodził ze stratą, gdyby miał pewność, że
ubezpieczenie nie wpadnie w race policji, ale pozostawał jeszcze problem
MacIlsona, zwłaszcza po tym, jak kula drasnęła okno z glasolexu w biurze
Vanninga. Spotkanie z MacIlsonem nie przniosło pomyślnego rezultatu, ponieważ
defraudant był przekonany, że Vanning chce go nabrać. Kiedy Vanning wyrzucał go
siłą, miotał przekleństwa i groźby: pójdzie na policje, przyzna się...
A niech idzie. Nie ma żadnego dowodu. Niech go wszyscy
diabli. Dla pewności jednak Vanning postanowił wsadzić do pudła swojego byłego
klienta.
Nic z tego jednak nie wyszło. MacIlson dał w
zęby facetowi, który przyniósł wezwanie na policje i uciekł. A teraz,
podejrzewał Vanning, czaił się gdzieś po kątach, uzbrojony i gotów go stuknąć.
Tak bywa z typami skłonnymi do stanów maniakalno-depresyjnych.
Vanning zażądał dwóch tajniaków do ochrony, z czego
czerpał złośliwą satysfakcje. Wobec zagrożenia życia miał do tego prawo. Do
chwili kiedy MacIlsona unieszkodliwią, Vanning będzie korzystał z ochrony. A
zadbał o to, żeby te ochrona stanowili dwaj najtęźsi goryle z całej
manhattańskiej policji. Przy okazji stwierdził, że polecono im węszyć w sprawie
zamszowej walizki. Vanning zadzwonił do Hattona i uśmiechnął sil do ekranu.
- No co, są jakieś sukcesy? - Co pan ma na myśli?
- Moich goryli. A pańskich kapusiów. Nie znajdą
obligacji, Hatton. Lepiej niech ich pan odwoła. Czy dwa zadania na raz to nie za
dużo dla tych biedaków?
- Wystarczy, że się wywiążą z
jednego. Że znajdą dowód rzeczowy. A jeżeli MacIlson rozwali panu łeb, nie
zmartwię się specjalnie.
- Zobaczymy się w sądzie -
powiedział Vanning. - Pan oskarża Watsona, tak?
- Tak.
A pan rezygnuje ze skopolaminy, tak?
- W stosunku do
przysięgłych? Jasne. Mam sprawa wygraną.
- Tak się
panu przynajmniej wydaje - rzekł Hatton i wyłączył się.
Vanning chichocząc włożył płaszcz, wziął swoich goryli
i udał się do sądu. Nie było ani śladu MacIlsona...
Sprawę wygrał, tak jak się spodziewał. Wrócił do
biura, wysłuchał kilku nieistotnych spraw, jakie miała mu do zakomunikowania
dziewczyna obsługująca centralkę i poszedł do swojego prywatnego apartamentu.
Kiedy otworzył drzwi, zobaczył w rogu pokoju na dywanie zamszową walizkę.
Zatrzymał się oniemiały z ręką na zasuwie. Za sobą
słyszał ciężkie kroki facetów z obstawy. Powiedział przez ramie “chwileczkę" i
dał nura do pomieszczeń służbowych zatrzaskując za sobą drzwi. Doleciał go
jeszcze koniec zdumionego pytania.
Walizka. Miał ją
przed sobą niewątpliwie. Tak jak niewątpliwie za sobą miał dwóch tajniaków,
którzy po krótkiej naradzie zacieli walić w drzwi usiłując je wyłamać.
Vanning zzieleniał. Zrobił niepewny krok do przodu i
zobaczył szafkę w rogu, w którym ją wtedy postawił. Idealna skrytka... Otóż to.
Jeśli włoży tam walizka stanie się ona nierozpoznawalna. Nawet gdyby znów miała
zniknąć, to nieważne. Ważne, żeby się pozbyć, i to natychmiast, dowodu
obciążającego.
Drzwi zatrzęsły się w zawiasach.
Vanning podbiegł chyłkiem do walizki i uniósł ją z podłogi. Kątem oka zobaczył
ruch. W powietrzu nad nim pojawiła się ręka. Była to ręka olbrzyma z
nieskazitelnie białym mankietem, który rozpływał się gdzieś w. powietrzu.
Ogromne palce sięgały w dół...
Vanning wrzasnął i
odskoczył. Ale był nie dość szybki. Ręka dosięgała go i Vanning zaczął się
bezsilnie tłuc o dłoń, która nastepnie zamknęła się w pieść. Kiedy pieść się
otworzyła wypadło z niej to, co pozostało z rozduszonego Vanninga, plamiąc
dywan. Ręka cofnęła się w nicość. Wyważone drzwi wpadły do środka i dwaj
tajniacy potykając się o nie wtargnęli do pokoju.
Wkrótce potem przyszedł Hatton ze swoimi ludźmi.
Niewiele zresztą mogli zrobić poza posprzątaniem. Zamszowa walizka, zawierająca
dwadzieścia piać tysięcy kredytów w obligacjach została wyniesiona w
bezpieczniejsze miejsce. Ciało. Vanninga pozbierano nie bez trudności i
odstawiono do kostnicy. Fotografowie błyskali fleszami. Eksperci od
daktyloskopii rozpylali proszek, ludzie od rentgena uwijali się ze swoim
sprzętem. Wszystko zostało załatwione szybko i sprawnie - w ciągu godziny biuro
było puste i zapieczętowane.
Tak wiec nie było
świadków pojawienia się gigantycznej ręki, która wyłoniła się znikąd, pomacała
dokoła, jakby czegoś szukała i po chwili znikła...
Jedyną osobą, która mogłaby rzucić na te sprawa jakieś
światło był Gallegher, ale jego uwagi, wypowiedziane w samotności laboratorium,
były skierowane do Monstrum.
- Aha, to dlatego ten
stół laboratoryjny zmaterializował się tu wczoraj na kilka minut. Hmmm... T e r
a z plus X równa się mniej więcej tydzień. Dlaczegóżby nie? Wszystko jest
względne. Nigdy nie przypuszczałem, że wszechświat kurczy się w tak szybkim
tempie!
Wyciągnął się wygodnie na kanapie i wstrzyknął
sobie do ust podwójne martini.
- Tak, to jest to -
mruknął po chwili. - Phi! Vanning to chyba jedyny facet na świecie, który
znalazł się w połowie przyszłego tygodnia i... zginął! Chyba się zaleję.
I zalał się.
przekład : Zofia Uhrynowska-Hanasz
powrót |
|