Henry Kuttner        Aureola

    Nie powinno się winić za ten błąd najmłodszego anioła. Dano mu nowiuteńką, błyszczącą aureolę i wskazano planetę, o którą chodziło. Bez zastrzeżeń zastosował się do wskazówek, czując dumę z odpowiedzialności, którą go obarczono. Było to wtedy, kiedy pierwszy raz wyznaczono go do uczynienia człowieka świętym. Wylądował w Azji i odpoczywał u wejścia do groty otwierającej się w połowie drogi na jeden z himalajskich szczytów. Serce waliło mu z podniecenia, gdy wszedł do jaskini, by przygotować się do zmaterializowania, celem wręczenia Wielkiemu Lamie jego rzetelnie zapracowanej nagrody. Przez 10 lat tybetański asceta Kai Yung siedział bez ruchu pogrążony we wzniosłej kontemplacji. Następnie dziesięć lat przesiedział na szczycie kolumny, osiągając dodatkowe zasługi. A przez ostatnią dekadę żył w tej grocie jak pustelnik, zapominając o przyziemnych sprawach.

    Najmłodszy anioł przeskoczył próg groty - i zamarł ze zdumienia. Najwyraźniej trafił w niewłaściwe miejsce. Przejmujący zapach sake uderzył go w nozdrza. Stanął jak wryty i z przerażeniem wpatrywał się w zasuszonego, małego staruszka, który, przykucnięty radośnie przy ognisku, piekł udko jagnięcia. Jaskinia rozpusty!

    Jak należało się spodziewać, najmłodszy z aniołów, wiedząc niewiele o losach świata, nie mógł pojąć, co spowodowało upadek Wielkiego Lamy. Olbrzymi dzban sake, który zostawił u wejścia do groty jakiś nieopatrzny wierny, wyglądał zachęcająco, więc Lama spróbował, potem raz jeszcze. W obecnej chwili był to najgorszy kandydat na świętego.

    Najmłodszy anioł wahał się. Jego wytyczne były jednoznaczne. Ten rozpustny pijaczyna z pewnością nie mógł być przeznaczony do noszenia aureoli. Lama czknął głośno i sięgnął po kolejną czarkę sake. Widząc to, anioł nie czekał dłużej, rozpostarł skrzydła i odleciał w poczuciu obrażonej dumy.

    W jednym ze środkowo-zachodnich stanów Ameryki Północnej leży miasteczko o nazwie Tybet. Któż może mieć pretensje do anioła, że wylądował właśnie tutaj i po krótkich poszukiwaniach odnalazł człowieka, który najwidoczniej już dojrzał do tego, by zostać świętym. Jego nazwisko, jak głosiła tabliczka na drzwiach małego domku na przedmieściach - brzmiało K. Young.

    "Może źle zrozumiałem", pomyślał najmłodszy anioł. "Mówili mi, że chodzi o Kai Yung. To jest Tybet, więc to musi być on. W każdym razie wygląda jak święty".

    "Tak", stwierdził najmłodszy, "to tu. Gdzie jest aureola.

    Pan Young siedział zadumany na brzegu łóżka ze spuszczoną na piersi głową. Przedstawiał sobą żałosny widok. W końcu wstał, ubrał się. Ubrany, ogolony; uczesany i umyty zszedł na dół na śniadanie.

    Jill Young, jego żona, przeglądała gazetę, popijając sok pomarańczowy. Była drobną, całkiem ładną kobietą w średnim wieku, która już dawno temu zaniechała prób zrozumienia zawiłości życia. Uznała, że to zbyt skomplikowane. Bez przerwy działy się jakieś dziwne rzeczy. Więc o wiele rozsądniej jest stać na uboczu i po prostu patrzeć na to, co się dzieje. Skutkiem takiej postawy było to, że jej ładną twarzyczkę oszczędzały zmarszczki, za to wiele siwych włosów przybyło na głowie męża.

    Więcej można by powiedzieć obecnie o głowie pana Younga. W nocy uległa ona pewnym zmianom. Pan Young był nieświadomy tego. Jill piła sok i z uśmiechem przyglądała się dziwacznemu kapeluszowi reklamowanemu w gazecie.

    - Cześć Filthy - powiedział Young. - Dzieńdoberek. Nie było to skierowane do żony. Pojawił się bowiem mały terierek szkocki, o mocno łobuzerskim wyglądzie, który miotał się histerycznie pod nogami swojego pana, wpadając w zupełne szaleństwo, kiedy pan pociągnął go lekko za kosmate uszy. Mały chuligan trzepał głową na wszystkie strony i popiskując z radości, ślizgał się pyskiem po dywanie. Zmęczywszy się w końcu, terierek, wabiący się Filthy MacNasty, zaczął walić łebkiem o podłogę z widocznym zamiarem pozbycia się resztek rozumu, jeśli jeszcze takowe posiadał.

    Young zignorował te dobrze mu znane popisy. Usiadł, rozłożył serwetkę i przyjrzał się śniadaniu. Chrząknąwszy z ukontentowania zabrał się do jedzenia.

    Jedząc, zaczął zdawać sobie sprawę, że żona przygląda mu się dziwnie z rosnącym zainteresowaniem. Pospiesznie wytarł usta serwetką. Ale Jill nadal patrzyła podejrzliwie.

    Young zbadał stan swojej koszuli. Jeśli nie była niepokalanie czysta, to przynajmniej nie znalazł na niej zabłąkanych kawałków bekonu czy jajka. Spojrzał na żonę i zauważył, że wpatrywała się w coś nieco ponad jego głową. Spojrzał w górę.

    Jill, poruszywszy się nieznacznie, szepnęła.

    - Kenneth, co to jest?

    Young przejechał ręką po włosach.

    - Co takiego kochanie?

    - To na twojej głowie.

    Przetrząsnął palcami włosy.

    - Na mojej głowie? O czym mówisz?

    - To świecące - wyjaśniła Jill. - Co, na Boga, zrobiłeś sobie?

    Young zaczął odczuwać lekką irytację.

    - Nic. Zdarza się czasem, że mężczyźni łysieją.

    Jill zmarszczyła brwi i łyknęła soku. Jej oczy z uporem spoglądały w górę. W końcu odezwała się:

    - Kenneth, chciałabym, żebyś...

    - Co?

    Wskazała na wiszące na ścianie lustro.

    Chrząknąwszy z dezaprobatą, Young wstał i podszedł do lustra. Nie spostrzegł nic nadzwyczajnego. Ta sama twarz, którą widywał w lustrze od lat. Nic nadzwyczajnego. Nie mógł, wskazując na nią, powiedzieć z dumą: Spójrzcie, oto moje oblicze. Ale - z drugiej strony - jego fizjonomia nie była z tych, co wywołują uczucie zażenowania. Koniec końców, zwykłe, starannie ogolone, zaróżowione oblicze. Długie obcowanie z nim wzbudzało w Youngu uczucie tolerancji, żeby nie powiedzieć dumy.

    Lecz otoczone aureolą zyskiwało nowy, tajemniczy wyraz.

    Aureola była zawieszona jakieś dziesięć centymetrów nad głową. Mogła mieć piętnaście centymetrów średnicy i wyglądała jak błyszczący pierścień światła. Wcale jej nie czuł, kiedy ze zdumieniem dotknął jej parę razy palcami.

    - To... aureola - powiedział w końcu i odwrócił się, by spojrzeć na Jill.

    Po namyśle stwierdziła:

    - Aniołowie miewają aureole.

    - Czy ja wyglądam na anioła? - zdenerwował się. To jest zjawisko fizyczne. Jak z tą dziewczyną, której łóżko miało zwyczaj biegania po pokoju. Czytałaś o tym.

    Jill znała tę sprawę.

    - Ona robiła to siłą mięśni.

    - Ale ja nic nie robię - powiedział z przekonaniem. To naukowa sprawa. Wiele ciał świeci samoistnie.

    - O tak. Na przykład muchomor.

    Young bez zmrużenia oka wysłuchał tej rewelacji, po czym zatarł ręce. - Dziękuję ci, kochanie. Przypuszczam, że wiesz, iż ta wiadomość mi nie pomoże.

    Aniołowie mają aureole powtórzyła Jill z niesamowitym uporem.

    Young znowu zawędrował przed lustro.

    - Kochanie, czy mogłabyś się zamknąć na chwilę. Boję się jak diabli, a to, co mówisz, odwagi mi me dodaje.

    Jill rozpłakała się, wybiegła z pokoju i słychać było, jak żali się Filthiemu ściszonym głosem.

    Young dokończył kawę, ale straciła cały smak. Nie był wcale tak przerażony, jak twierdził. To zjawisko było dziwne, nieziemskie, ale żadną miarą nie przerażające. Może rogi spowodowałyby lęk i konsternację. Ale aureola?... Pan Young czytywał dodatki niedzielne i stąd wiedział, że wszystkie dziwne zjawiska można wytłumaczyć naukowo. Gdzieś słyszał, że cała mitologia opiera się na sprawdzonych naukowo faktach. To uspokoiło go, aż do momentu, gdy był gotów do wyjścia do biura.

    Włożył kapelusz. Niestety, aureola była nieco zbyt obszerna. Kapelusz wyglądał jakby miał dwa ronda, z których górne jasno świeciło.

    - Do diabła! - rzekł zmartwiony. Przekopał szafę, mierząc po kolei wszystkie kapelusze, ale ,żaden nie zakrywał aureoli. W takim stanie nie mógł przecież wsiąść do autobusu.

    Uwagę jego zwrócił spory przedmiot wciśnięty w kąt. Wyciągnął go i obejrzał z odrazą. Było to mocne zdefasonowane, olbrzymie, wełniane nakrycie głowy, przypominające wojskowe czako. Było ono niegdyś częścią karnawałowego kostiumu. Sam kostium przestał istnieć już dawno temu, ale czako jakoś ocalało, ku uciesze terierka, który czasami w nim spał.

    To przynajmniej ukryje aureolę. Young ostrożnie włożył to monstrum na głowę i poszedł do lustra. Wystarczyło jedno spojrzenie. Szepcząc pod nosem jakieś pobożne teksty otworzył drzwi i wyszedł z domu.

    Wybór mniejszego zła jest często trudny. W trakcie kosz marnej jazdy do centrum, nie jeden raz przyszło Youngowi do głowy, że wybrał fałszywie. Nie mógł zmusić się do zdarcia z głowy tego monstrum i podeptania - choć miał na to coraz większą ochotę. Wciśnięty w kąt autobusu z zainteresowaniem studiował własne paznokcie, marząc o rychłej śmierci. Za sobą słyszał chichoty i stłumione śmiechy, czuł badawcze spojrzenia rzucane na jego skurczoną ze wstydu głowę.

    Jakiś dzieciak rozdarł mu serce i szarpał otwartą ranę bezlitosnymi paluchami.

    - Mamusiu - szeptał przenikliwie mały - spójrz na tego śmiesznego faceta.

    - Tak, kochanie - odpowiedział kobiecy głos. - Bądź grzeczny.

    - Co on ma na głowie? - berbeć domagał się odpowiedzi.

    Nastąpiło pełne wymowy milczenie.

    - Nie wiem, kochanie - odpowiedziała w końcu zmieszanym głosem.

    - A po co to ma?

    Cisza.

    - Mamusiu...

    - Tak, kochanie.

    - Czy on jest pomylony?

    - Bądźże cicho! - odpowiedziała wymijająco.

    - Ale co to jest?

    Tego było już za wiele. Young wyprostował się i dumnym krokiem przeszedł przez autobus, jego szklany wzrok nie widział niczego po drodze. Stojąc na tylnej platformie; odwrócił twarz, by nie widzieć zaintrygowanych spojrzeń konduktora.

    Kiedy autobus zwolnił, Young poczuł, że ktoś położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się. Obok niego stała matka tego berbecia, patrząc na niego z dezaprobatą.

    - Tak? - odezwał się zgryźliwie.

    - To Billy - powiedziała kobieta. - Nic się przed nim nie ukryje. Czy mógłby pan mu wyjaśnić, co pan ma na głowie?

    - Brodę Rasputina - warknął Young. - Przekazał mi ją w testamencie. - I ignorując kolejne pytanie wyskoczył z autobusu z zamiarem schowania się w tłumie.

    Było to dość trudne. Wiele osób było zaintrygowanych jego nakryciem głowy. Na szczęście był już blisko biura. Dysząc ciężko, wpadł do windy i rzuciwszy windziarzowi mordercze spojrzenie zażądał:

    - Dziewiąte!

    - Proszę mi wybaczyć! - odezwał się uprzejmie windziarz. - Ma pan coś na głowie.

    - Wiem - odpowiedział Young. - Sam to tam wsadziłem.

    Robiło wrażenie, że wyjaśniało to wszelkie wątpliwości. Ale skoro tylko pasażer wyszedł z windy, chłopak uśmiechnął się szeroko. Parę minut później, spotkawszy dozorcę, spytał:

    - Znasz pana Younga? Ten facet...

    - Znam go. I co z tego?

    - ...spił się jak szewc.

    - On? Zgłupiałeś.

    - Spity jak bela - zapewniał chłopak - jak pragnę zdrowia.

    Tymczasem uświęcony Young zbliżał się do gabinetu doktora Frencha, lekarza, którego kiedyś poznał, a który szczęśliwym zbiegiem okoliczności urzędował w tym samym budynku. Nie czekał długo. Pielęgniarka, popatrzywszy z przerażeniem na jego niesamowite nakrycie głowy, zniknęła na chwilę, i powróciwszy szybciutko, zaprowadziła pacjenta do gabinetu.

    Dr French, wysoki, uprzejmy mężczyzna z potężnymi wąsiskami niemal wylewnie powitał Younga.

    - Proszę, proszę wejść. Jak się pan miewa? Mam nadzieję, że to nic poważnego. Proszę zdjąć kapelusz.

    - Chwileczkę - zaoponował Young, broniąc się przed lekarzem. - Najpierw chciałbym wyjaśnić. Mam coś na głowie.

    - Cięcie, bliznę czy pęknięcie? - zainteresował się lekarz. - Opatrzę pana w mgnieniu oka.

    - Nie jestem chory - zaprotestował Young. - Przynajmniej mam nadzieję, że nie. Mam... tego, no... aureolę. - Ha, ha - zaśmiał się dr French. - Aureolę? Chyba nie jest pan taki święty?

    - Do diabła - warknął Young i zerwał swoją czapę. Doktor cofnął się o krok. Po chwili zaintrygowany spróbował dotknąć aureoli palcem, jednak nie udało mu się.

    - Będę szczery, to coś dziwnego - powiedział w końcu. - Rzeczywiście wygląda jak aureola, nieprawdaż?

    - Ale co to jest? Chciałbym się dowiedzieć. French zawahał się. Szarpnął nerwowo wąsy.

    - Tak, to raczej nie moja specjalność. Może fizyk mógłby - no nie? Może Mayo? Czy to się zdejmuje?

    - Nie! Nie można tego nawet dotknąć.

    - Ach tak. Wydaje mi się, że będę potrzebował opinii specjalistów. Tymczasem, proszę pozwolić...

    Odbyło się systematyczne szaleństwo: badano serce, temperaturę, krew, ślinę i naskórek, a wyniki zapisano.

    W końcy French stwierdził:

    - Jest pan zdrów jak ryba. Proszę przyjść jutro o dziesiątej. Zaproszę paru specjalistów na konsultację.

    - A czy... nie może pan tego jakoś usunąć?

    - Wolałbym nie próbować teraz. To mo7.e być jakaś forma radioaktywności. Może być potrzebna terapia radowa...

    Young wyszedł, mrucząc pod nosem o promieniach alfa i gamma. Zniechęconym gestem wdział swoje kapelutko i zszedł na dół, do biura.

    Agencja Reklamowa Atlas była najbardziej konserwatywną z istniejących. Została założona w 1820 roku przez dwóch braci z siwymi bokobrodami i odnosiło się wrażenie, że do dnia dzisiejszego nosi piętno tych nieszczęsnych bokobrodów. Wszelkie zmiany napotykały na dezaprobatę zarządu, który dopiero w 1938 roku uznał fakt istnienia radia i podpisał kontrakty na reklamę radiową.

    Zdarzyło się, że młodszy wiceprzewodniczący Agencji został zwolniony z pracy za... noszenie czerwonego krawatu. Young przekradł się chyłkiem do swojego pokoju. Był pusty. Opadł na krzesło przy biurku, zdjął kapelusik i spojrzał nań z chichotem. Wyglądał chyba jeszcze gorzej, niż kiedy zobaczył go rano w szafie. Przypominał nieco szopę na siano i co gorsze pachniał niezbyt mocno, ale bez wątpienia był to zapach niedomytego terierka.

    Young zbadał aureolę i - stwierdziwszy, że trzyma się doskonale -- wziął się do pracy. Spojrzał wzrokiem pełnym nieszczęścia na uchylające się drzwi, w których właśnie pojawił się Edwin G. Kipp, szef agencji Atlas. Young ledwie zdążył wcisnąć głowę pod biurko, by ukryć aureolę.

    Kipp był drobnym, wytwornym mężczyzną, noszącym binokle i bródkę a la Van Dyck z wdziękiem i powściągliwością. Jego krew już dawno temu musiała przeistoczyć się w bryłki lodu. Otaczała go aura elegancji, żeby nie powiedzieć ponurego konserwatyzmu.

    - Dzień dobry panu - przywitał się. - A... czy to pan?

    - Tak - zapewnił niewidoczny Young. - Dzień dobry. Właśnie wiążę sznurowadła.

    Od udzielenia odpowiedzi wybawił Kippa atak niesłyszalnego niemal kaszlu. Biurko trwało w milczeniu.

    - Hm... panie Young?

    - Jestem, jestem - odpowiedział nieszczęsny Young. - Jest zasupłane, to znaczy, sznurowadło. Czy pan mnie potrzebuje?

    - Tak.

    Kipp czekał ze wzrastającym zniecierpliwieniem. Nie było widać najmniejszych oznak pośpiechu. Szef rozważał możliwość zajrzenia pod blat biurka, ale obraz rozmowy przeprowadzonej w tak groteskowych warunkach był zbyt odrażający. Z rezygnacją więc powiedział Youngowi, o co chodzi.

    - Właśnie dzwonił pan Devlin - stwierdził Kipp. Wkrótce przyjeżdża. Życzy sobie by... by pokazano mu miasto.

    Niewidoczny Young przytaknął. Devlin był jednym z najlepszych klientów agencji. Raczej byłych klientów, bo w zeszłym roku, ku zmieszaniu Kippa i zarządu, przeniósł swoje interesy do innej firmy.

    Szef ciągnął dalej:

    - Powiedział mi, że ma pewne wątpliwości, co do swojego nowego kontraktu. Chciał zlecić go firmie World, ale korespondując z nim w tej sprawie skłoniłem go do osobistej rozmowy, która może przynieść nam korzyść. Tak więc, przyjeżdża do naszego miasta i pragnie... hm, pragnie zwiedzić je. .

    Kipp ciągnął poufnym tonem:

    - Chciałbym zaznaczyć, że pan Devlin oświadczył raczej kategorycznie, iż woli mniej konserwatywną agencję. Chodliwszą - jak to określił. Wieczorem jesteśmy umówieni na obiad i spróbuję przekonać go, że nasze usługi będą najwłaściwsze. Ale - Kipp znowu zakaszlał - chociaż dyplomacja jest oczywiście ważna, chciałbym, by zajął się pan dzisiaj naszym gościem.

    W czasie tej przemowy biurko trvdało w milczeniu. Teraz jęknęło konwulsyjnie i stwierdziło:

    - Nie mogę, jestem chory.

    - Jest pan chory? Czy mogę więc wezwać lekarza? Young pospiesznie odrzucił tę propozycję i nadal pozostał w ukryciu.

    - Nie, ja... chciałem powiedzieć...

    - Zachowuje się pan dość oryginalnie - rzekł Kipp z godną pochwały powściągliwością. - Jest jednak coś, o czym powinien pan wiedzieć. Nie chciałem o tym mówić, ale... w każdym razie, Zarząd zwrócił uwagę na pańską osobę. Dyskutowaliśmy to na ostatnim posiedzeniu. Planujemy powierzenie panu stanowiska wiceprzewodniczącego agencji.

    Biurko całkiem oniemiało.

    - Przyczynił się pan do podwyższenia standardu naszej pracy w ciągu minionych piętnastu lat. - Mówił Kipp. Nawet najdrobniejsza plotka nie kala pana nazwiska. Gratuluję panu!

    Przewodniczący podszedł z wyciągniętą ręką. Ręka, która wychynęła spod blatu szybko uścisnęła prawicę Kippa i błyskawicznie zniknęła.

    Nic więcej się nie wydarzyło. Young nieustępliwie trwał w swoim sanktuarium. Kipp zdał sobie sprawę, że jeśli nie wyciągnie go siłą, nie ma najmniejszych szans na ujrzenie Younga w obecnej chwili. Wycofał się więc, kaszlnąwszy ostrzegawczo.

    Biedny Young wynurzył się spod biurka, krzywiąc się z bólu w miarę rozprostowywania nóg. A to bigos. Ja k może zająć się Devlinem, nosząc aureolę? A nie zająć się - żegnaj wiceprezesuro! Young wiedział doskonale, że pracownicy Agencji Reklamowej Atlas chodzą dość wąskimi ścieżkami.

    Nagłe pojawienie się anioła na szczycie biblioteki przerwało jego rozmyślania.

    Szafka nie była wysoka, więc nieziemski gość siadł całkiem wygodnie i zwinąwszy skrzydła, machał piętami. Odzienie jego stanowiła kusa sukienka z białego brokatu oraz jasno świecąca aureola, na widok której Young poczuł nagłą falę mdłości.

    - To już koniec - powiedział z nieugiętą pewnością. - Aureola może być wynikiem zbiorowej hipnozy. Ale kiedy jawią mi się anioły przed oczami...

    - Nie bój się - powiedział anioł. - Jestem całkiem prawdziwy.

    Young patrzył dziko. - Skąd mam wiedzieć? Najwidoczniej gadam z powietrzem. To schizo-coś tam. Zjeżdżaj.

    Anioł kręcił palcami u nóg i spoglądał zafrasowany.

    - Chwilowo nie mogę. Chodzi o to, że pomyliłem się. Chyba zauważyłeś, że masz nad głową aureolę?

    Young zachichotał nerwowo.

    - O tak, zdążyłem zauważyć!

    Drzwi otworzyły się, zanim aniołek zdążył odpowiedzieć. Zajrzał Kipp, ale zobaczywszy, że Young jest zajęty mruknął "przepraszam" i wycofał się.

    Anioł podrapał się po złotych loczkach.

    - Więc, twoja aureola miała być właściwie wręczona komu innemu - tybetańskiemu lamie. Lecz na skutek szczególnego zbiegu okoliczności, doszedłem do wniosku, że to ty jesteś kandydatem na świętego. Tak więc... Anioł zrobił znaczący gest.

    Young był całkiem zbity z tropu.

    - Niezupełnie...

    - Ten lama... zgrzeszył. A żaden grzesznik nie może nosić aureoli. I, tak jak powiedziałem, wręczyłem ci ją przez pomyłkę.

    - A więc możesz ją zabrać?

    - Twarz Younga była pełna rozmarzenia.

    Anioł uniósł łaskawą dłoń.

    - Nie lękaj się. Sprawdziłem u naszego anioła-archiwariusza. Wiedziesz przykładne życie, więc w nagrodę pozwolono ci zatrzymać tę aureolę, znak świętości.

    Przerażony Young skoczył na równe nogi, wymachując rękami. - Ale... ale... ale...

    - Zostań w pokoju - powiedział anioł i zniknął. Young opadł na krzesło, masując bolącą głowę. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanął Kipp. Na szczęście ręce Younga chwilowo zasłaniały aureolę.

    - Pan Devlin przyjechał - zaanonsował szef. - Hm... któż to siedział na biblioteczce?

    Young był zbyt zdruzgotany, by wymyśleć coś sensownego. Wymamrotał więc:

    - Anioł.

    Kipp pokiwał głową ze zrozumieniem.

    - Tak, oczywiście... Chwileczkę. Powiedział pan: anioł?... Anioł? Wielkie nieba! - Zbladł i pospiesznie oddalił się do swojego biurka.

    Young pogrążył się w kontemplacji swojego kapelusza, leżał on wciąż na biurku i kurczył się pod morderczym spojrzeniem. Noszenie do końca życia aureoli byłoby niewiele bardziej uciążliwe od paradowania w tej kretyńskiej czapce.

    Young z wściekłością palnął pięścią w stół.

    - Nie wytrzymam tego dłużej, nie ścierpię - urwał gwałtownie. Oszołomienie błysnęło mu w oczach. - Racja! Nie będę musiał tego nosić. Skoro lamie udało się wymigać... jasne. Grzesznik nie może nosić aureoli. - Twarz Younga stała się uosobieniem zła. - Zostanę więc grzesznikiem! Będę deptał wszystkie przykazania.

    Zamyślił się. Akurat nie mógł sobie żadnego przypomnieć. Jest! "nie będziesz pożądał żony bliźniego swego.

    Young pomyślał o żonie swojego sąsiada - niejakiej pani Clay, potwornym babsku liczącym jakieś pięćdziesiąt wiosen, o twarzy jak wysuszony pudding. Na złamanie tego przykazania nie miał szczególnej chęci.

    Przypuszczalnie jeden dobry, zdrowy grzech sprowadzi tu anioła, który pospiesznie zabierze jego aureolę. Jaką zbrodnię byłoby najłatwiej popełnić? Young zmarszczył brwi.

    Nic nie przychodziło mu do głowy. Zdecydował się iść na spacer. Bez wątpienia nadarzy się jakaś grzeszna okazja. Zmusił się do naciągnięcia swojej czapeczki i już miał wsiąść do windy, kiedy pozdrowił go schrypnięty głos. Korytarzem toczył się jakiś grubas.

    Young instynktownie poznał pana Devlina

    Określenie "gruby" zastosowane do osoby pana Devlina brzmiało jak eufemizm. Ten człowiek wyglądał, jakby wylewał się z własnej skóry. Jego stopy zduszone we wściekle żółtych butach na wysokości kostek rozlewały się niczym rozkwitające kwiaty. Wlewały się w to łydki, które wyglądały jakby zbierały impet do rozprzestrzenienia się i wzniesienia, by rzucić się z szaloną bezwolnością i ukazać w całej okazałości i w pełni chwały w połowie Devlina. Sylwetka tego gentlemana przywoływała na myśl ananas cierpiący na elephantiasis. Masy ciała wylewały się z kołnierzyka, tworząc bladą, obwisłą bryłę, w której Young zauważył pewne niejasne podobieństwo do twarzy.

    Tak właśnie prezentował się pan Devlin, szarżując korytarzem niczym cwałujący mamut, pod którego kopytami drżała ziemia.

    - Pan jesteś Young! - wysapał. - Małośmy się nie minęli, co? Czekałem w biurze... - Devlin urwał i spojrzał z zafascynowaniem na czapkę. Potem siląc się na uprzejmość zaśmiał się nieszczerze i odwrócił wzrok:

    - Chodźmy więc, jestem gotów.

    Young toczył wewnętrzną walkę rozszarpywany przez wątpliwości. Niezaopiekowanie się Devlinem mogło oznaczać utratę wiceprezesury. Z kolei aureola ciążyła niczym kawał żelaza na jego tętniących skroniach. Tylko jedna myśl zajmowała go bez reszty: Musi pozbyć się tej świętości nad głową.

    Jak tylko poradzi sobie z tym, zaufa swojemu szczęściu i dyplomacji. Zabranie gdzieś swojego gościa mogłoby okazać się fatalnym w skutkach szaleństwem. Wystarczająco fatalne było paradowanie w tej nieszczęsnej czapce.

    - Przepraszam - chrząknął Young - mam nie cierpiącą zwłoki sprawę. Wrócę jak tylko będę wolny.

    Sapiąc ze śmiechu, Devlin chwycił go mocno za rękę.

    - Nic z tego. Pokażesz mi pan miasto! Teraz, zaraz! Young wyczuł silny zapach alkoholu. Szybko pomyślał.

    - Dobrze - zgodził się w końcu. - Chodźmy więc. Na dole jest bar, wypijemy drinka.

    - Dobrze mówisz - powiedział jowialnie Devlin, nieomal unieszkodliwiając Younga przyjacielskim klepnięciem po plecach.

    - O, jest winda.

    Wcisnęli się do środka. Young zamknął oczy i cierpiał, czując, jak jego kapelusz przyciąga zaciekawione spojrzenia. Popadł w stan śpiączki, z którego ocknął się dopiero na parterze, gdzie Devlin wyciągnął go z windy i zawlókł do pobliskiego baru.

    Plan Younga był następujący: wleje parę drinków do przepastnej gardzieli swojego kompana i poczekawszy na odpowiedni moment, dyskretnie się ulotni. Ów przemyślny plan miał tylko jedną wadę: Devlin nie chciał pić sam.

    - Jeden dla mnie i jeden dla ciebie - zadecydował. I jeszcze po jednym.

    Young nie mógł odmówić w tych okolicznościach. Najgorsze w tym wszystkim było to, że alkohol wypity przez Devlina zostawał natychmiast pochłonięty przez wszystkie komórki jego olbrzymiego cielska, którego właściciel trwał ostatecznie w jednakowym stanie pełnego szczęścia, podczas gdy biedny Young, by określić to delikatnie, był zalany.

    Siedział cichutko na .swoim stołku, spoglądając na Devlina. Za każdym nadejściem kelnera Young widział jego wzrok przykuty do kapelusza. Irytowało go to coraz bardziej.

    Poza tym Young martwił się swoją aureolą. Rozmyślał o grzechach. Podpalenie, włamanie, sabotaż i morderstwo jak w kalejdoskopie przesuwały się przez jego zamroczony umysł. W pewnej chwili spróbował porwać kelnerowi drobne, ale ten był zbyt czujny. Uśmiechnął się tylko przyjaźnie i postawił przed Youngiem kolejną szklaneczkę.

    Ten ostatni wpatrywał się w nią z odrazą. Nagle, podjąwszy jakąś decyzję, wstał i pożeglował do drzwi. Devlin dogonił go dopiero na ulicy.

    - Co się stało? Strzelmy jeszcze po jednym!

    - Mam coś do zrobienia - powiedział Young z bolesną dobrotliwością. Wyrwał laskę mijanemu przechodniowi i zaczął nią wywijać tak groźnie, że protestująca ofiara uciekła w panice. Podniósłszy laskę, zadumał się ponuro.

    - Co masz do roboty? - indagował Devlin. - Pokaż mi miasto.

    Young przyglądał się uważnie dzieciakowi, który stał przy krawężniku i odwzajemniał mu się równie zaintrygowanym spojrzeniem. Brzdąc przypomniał mu tego ohydnego smarkacza z autobusu.

    - Co to takiego ważnego? - żądał wyjaśnień Devlin. - Ważne sprawy, o co chodzi?

    - Muszę sprać paru brzdąców - powiedział Young i ruszył na przerażonego malca, wymachując laską. Dzieciak, krzyknąwszy przeraźliwie, uciekł. Young gonił go parę metrów, po czym natknął się na latarnię. Słup zachowywał się nieuprzejmie i władczym gestem zabraniał przejścia. Young zaprotestował, zaczął się kłócić, ale bez skutku.

    Dzieciak dawno już zwiał. udzieliwszy lampie paru złośliwie-sarkastycznych uwag, Young odwrócił się. - Co ty do licha wyrabiasz? - zirytował się Devlin. Chodź stąd, bo gliniarz już ci się przygląda. - Wziął Younga pod rękę i poprowadził zatłoczonym chodnikiem.

    - Co wyrabiam? - drwił Young. - To proste, chcę grzeszyć!

    - Tego... Grzeszyć?

    - Grzeszyć.

    - Ale po co?

    Young znacząco postukał się po czapeczce, ale Devlin nie zrozumiał właściwie jego gestu.

    - Jesteś czubek?

    - Zamknij się - Young wpadł w furię i nieoczekiwanie wstawił laskę między nogi przechodzącego dyrektora banku, którego znał z widzenia. Nieszczęśnik upadł ciężko na chodnik, lecz wstał bez uszczerbku, zachowując godność. - Przepraszam! - warknął.

    Young wykonał serię dziwnych gestów. Podbiegł do lustra na jednej z wystaw, czyniąc jakieś niesamowite wygibasy ze swą czapką. Najwyraźniej próbował unieść ją nieco, by móc pod nią zajrzeć, jednocześnie nie narazić się na wzrok profanów. W końcu zaklął głośno, odwrócił się, ciągnąc za sobą zdumionego Devlina niczym balon na uwięzi. Szedł, mrucząc do siebie stłumionym głosem.

    - Grzech - prawdziwy grzech. Coś strasznego. Spalić przytułek dla sierot. Zabić teściową. Zabić... kogokolwiek! Spojrzał szybko na Devlina, a ten aż cofnął się w przypływie nagłego strachu. W końcu Young chrząknął z dezaprobatą.

    - Nie. Za tłusty. Nie można strzelbą ani nożem. Trzeba by wysadzać... Czekaj! - ścisnął Devlina za rękę. - Kradzież to grzech! Czy nie tak?

    - Oczywiście - zgodził się dyplomatycznie Devlin. Ale ty nie...

    Young potrząsnął głową. - Nie, za dużo ludzi. Nie ma sensu narażać się na więzienie. Chodźmy.

    Ruszył żwawo. Devlin za nim. Jak obiecał, pokazał gościowi miasto, chociaż później żaden z nich nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, co robili. Wkrótce Devlin zatrzymał się w sklepie alkoholowym celem uzupełnienia ubytków i wychynął z niego z butelkami sterczącymi tu i ówdzie z kieszeni.

    Godziny zlewały się w alkoholowej mgiełce. Dla nieszczęsnego Devlina życie stawało się mglistą nierealnością. Popadł w stan śpiączki, ledwie zdając sobie sprawę z licznych wydarzeń, które następowały jedne po drugich w czasie całego popołudnia aż do późna w nocy. Na koniec doszedł na tyle do siebie, by uświadomić sobie, że wraz z Youngiem stoją przed drewnianą figurą Indianina, na zewnątrz sklepu tytoniowego. Był to być może ostatni z drewnianych Indian. Ten zużyty nieco relikt minionych dni sprawiał wrażenie, że przygląda się wyblakłymi, szklanymi oczami garści drewnianych papierosów, które trzymał w wyciągniętej ręce.

    Young pozbył się gdzieś swojego nakrycia głowy i Devlin nagle dostrzegł w swoim towarzyszu coś zdecydowanie niepokojącego.

    Odezwał się łagodnie: - Ty masz aureolę.

    Young nieznacznie drgnął.

    - Tak - powiedział - mam aureolę. Ten Indianin... - przerwał.

    Devlin spojrzał z odrazą. W jego nieco zmęczonym umyśle drewniany Indianin wywierał o wiele mocniejsze wrażenie, niż ta podejrzana aureola. Aż ciarki go przeszły. Z dezaprobatą odwrócił wzrok.

    - Kradzież to grzech - szepnął Young i po chwili z radosnym okrzykiem zaczął podnosić Indianina. Padł natychmiast rażony jego ciężarem, lecz zaraz, bluzgając przekleństwami, ponownie spróbował ruszyć to straszydło.

    - Ciężkie - stęknął, uporawszy się w końcu. - Pomóż mi.

    Devlin już dawno porzucił nadzieję znalezienia jakiejś logiki w poczynaniach tego szaleńca. Young był zdeterminowany, by zgrzeszyć, a fakt posiadania przez niego aureoli był w pewnym stopniu niepokojący dla podpitego Devlina. W końcu obaj panowie powędrowali ulicą, taszcząc sztywne ciało drewnianego Indianina.

    Właściciel sklepu tytoniowego wyszedł na ulicę i patrzył w ślad za nimi, zacierając ręce. W jego oczach, śledzących oddalającą się figurę, widniała nieskrywana radość.

    - Przez dziesięć lat próbowałem pozbyć się tej maszkary - szepnął radośnie. - I teraz... nareszcie!

    Wszedł do sklepu i zapalił cygaro, by uczcić swoje wyzwolenie.

    Tymczasem Young i Devlin znaleźli postój taksówek. Stała tam jakaś taksówka, której kierowca słuchał radia, paląc papierosa. Young pomachał na niego.

    - Taksówka? - Kierowca ożywił się, wyskoczył z samochodu i otworzył drzwiczki. Zastygł w półukłonie, oczy o mało nie wyskoczyły mu z orbit.

    Nigdy nie wierzył w duchy. Mało, uważał się za cynika. Ale stanąwszy oko w oko z bulwiastym wampirem i upadłym aniołem, taszczącym sztywny korpus Indianina, uwierzył nagle, że poza życiem rozciąga się ciemna otchłań pełna niewyobrażalnego zła. Jęknąwszy rozdzierająco, przerażony kierowca dał susa do swojej taksówki, ruszył i znikł jak dym w podmuchu wiatru.

    Young z Devlinem spojrzeli ponuro na siebie.

    - I co teraz? - spytał Devlin.

    - Tak - odparł Young. - Mieszkam niedaleko stąd. Parę ulic dalej. Chodźmy więc!

    Było bardzo późno i ulice były niemal puste. Paru przechodniów, których spotkali, dla zachowania władz umysłowych wolało zignorować mijanych wędrowców i iść własną drogą. Tak więc Young, Devlin i drewniany Indianin dotarli do celu.

    Drzwi domu były zamknięte, a Young nie mógł znaleźć klucza. Czuł dziwną awersję do budzenia Jill. Z równie dziwnego powodu czuł, że drewniany Indianin powinien zostać ukryty. Piwnica wydawała się być doskonałym schronieniem. Zaciągnął obu kompanów pod piwniczne okienko, stłukł je i najciszej jak potrafił wrzucił figurę do środka.

    - Czy ty naprawdę tu mieszkasz? - Dopytywał się podejrzliwie Devlin.

    - Cicho! - przestrzegał Young. - Chodźmy.

    Ruszył w ślad za Indianinem, lądując z hukiem na kupie węgla. Wkrótce dołączył Devlin, sapiąc i narzekając. W piwnicy było całkiem jasno. Aureola świeciła z siłą co najmniej dwudziestowatowej żarówki.

    Young pozwolił Devlinowi opatrzeć potłuczenia, a sam zaczął szukać Indianina. Figura zniknęła gdzieś nieoczekiwanie. W końcu znalazł ją za balią, wyciągnął i postawił w kącie. Cofnął się o krok i patrzył na nią, chwiejąc się nieznacznie.

    - Jest więc grzech - czknął z zachwytem. - Kradzież. Nie chodzi o to, co się kradnie. Chodzi o zasadę. Drewniany Indianin jest tyle wart, co milion dolarów, prawda Devlin?

    - Chciałbym porąbać tego Indiańca na kawałki - odpowiedział z zapałem Devlin. - Kazałeś mi go targać co najmniej pięć kilometrów. - Przerwał na chwilę nasłuchując. - A co to, na Boga?

    Słychać było jakiś zbliżający się tumult. Filthy, często pouczany o obowiązkach stróża domu, poczuł nadarzającą się okazję. Z piwnicy dochodziły hałasy - bez wątpienia złodzieje. Chuligański terierek popędził więc schodami w dół przy akompaniamencie straszliwych pogróżek i przekleństw. Głośno obwieszczając swoją chęć wykurzenia intruzów, rzucił się na Younga, który wydawał jakieś pospieszne cmokania celem uspokojenia rozwrzeszczanego terierka.

    Filthy miał jednak inny pogląd na tę sprawę. Zakręcił się niczym derwisz łaknący krwawego morderstwa. Young zatrzepotał rękami, bezskutecznie chcąc złapać równowagę, po czym runął jak długi na podłogę. Leżał tak z twarzą ku ziemi, podczas gdy Filthy, spostrzegłszy aureolę, rzucił się na nią, tratując głowę swego pana.

    Stłamszony Young czuł, jak nadciągają zjawy wypitych drinków. Chciał schwycić psa, ale trafił na stopy drewnianego Indianina. Figura zachwiała się. Filthy spostrzegł zawczasu niebezpieczeństwo, więc rozpłaszczył się u boku swojego pana. Jednak w pół drogi zawahał się, jako że przypomniały mu się jego powinności. Ze stłumionym warknięciem zatopił więc zęby w najbliższej pyska części ciała Younga, usiłując pozbawić nieszczęśnika spodni.

    Tymczasem Young z twarzą wtuloną w podłogę trzymał nogę drewnianego Indianina w desperackim uścisku. Rozległ się ogłuszający łomot. Białe światło zalało piwnicę. Pojawił się anioł.

    Tego było już za wiele jak na możliwości Devlina. Klapnął na stosie węgla, zamknął oczy i zaczął mówić coś cicho do siebie. Filthy warknął na przybysza, spróbował - jednak bez powodzenia - ugryźć jedno ze zwisających mu przed nosem skrzydeł, po czym zadumał się nad tym wszystkim, poszczekując ochryple. Skrzydło przejawiało mało zadowalającą go niematerialność.

    Anioł stanął nad Youngiem z płonącymi oczami, w pozie wyrażającej życzliwe zadowolenie.

    - Niech to będzie - powiedział cicho - symbolem twojego pierwszego dobrego uczynku, od dnia kiedy nosisz aureolę. - Końcem skrzydła wskazał na ponurą figurę Indianina, która natychmiast zniknęła. - Uradowałeś serce bliźniego - małą rzeczą, to prawda, jednak uradowałeś go i to kosztem dużego wysiłku ze swojej strony.

    - Przez cały dzień walczyłeś, by go uwolnić, nie licząc na nagrodę, a tylko na jutrzejsze troski, które gnębić cię będą. - Idź więc, K. Youngu, i niech aureola będzie ci nagrodą i strzeże cię od wszystkich grzechów. - Najmłodszy anioł znikł cicho, za co Young był mu szczerze wdzięczny. Zaczęła go już bowiem boleć głowa i obawiał się możliwości hałaśliwego zniknięcia.

    Filthy szczeknął nerwowo i ponowił atak, na aureolę. W tej sytuacji Young stwierdził, że niezbędny jest powrót do - niemiłej mu - pozycji pionowej. Spowodowało to wprawdzie silne wirowanie ścian wraz z balią, przypominające pląsy wszystkich niebiańskich istot, jednak uniemożliwiało dalsze tańce derwisza wykonywane przez Filthiego na jego głowie.

    Kiedy trochę później obudził się całkiem trzeźwy, uczuł skruchę. Leżał między stertami węgla, patrzył na zaglądające przez okienko promienie słońca i próbował odtworzyć ze strzępków wspomnień wydarzenia dnia wczorajszego. Jego żołądek podejmował spazmatyczne próby ucieczki przez piekące gardło.

    Wraz z obudzeniem przyszła świadomość trzech faktów: jutrzejsze troski gnębiły go faktycznie; aureola odbijała się w szkle nad toaletką - no i jeszcze pożegnalne słowa anioła.

    Jęknął z głębi serca. Kac zniknie, niestety, nie zniknie aureola. Tylko grzesząc, może stać się niegodnym jej - ale ta świecąca ochrona odróżniała go od wszystkich innych ludzi. Wszystkie jego uczynki będą odtąd dobre, to co zrobi, będzie służyło innym. Nie mógł już więcej zgrzeszyć!

przekład : Anna Zastawnik

    powrót